Home HomeBulyczow Kir Pieriestrojka w Wielkim Guslarze scrChmielewska Joanna Wielkie Zaslugi (www.ksiazki4uChmielewska Joanna Wielki diament t.1 (SCAN dal 85 (2)Chmielewska Joanna Wielki diamentKazantzakis Nikos Ostatnie kuszenie Chrystusa (2)Prokopiusz z Cezarei Historia Sekretna (6)Jackson Lisa Montana 03 Urodzona dla ÂśmierciVan Vogh A. E Wojna z Rullami (SCAN dal 1053)Wszelki wypadekAldiss Brian W Siwobrody
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • adam0012.xlx.pl
  •  

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    .Grillo nie ruszał się z podłogi.Jakakolwiek próba dołączenia do Eve, przyciągnęłaby uwagę tamtych do obojga i żadne nie miałoby szansy ucieczki.Jeśli Eve uda się stąd wymknąć, mogłaby wszcząć alarm.Tymczasem Lamar mnożył swoje żale.Dlaczego mnie okłamywałeś? Powinienem był od razu zrozumieć, że nic nie zyskam na tej znajomości.A niech cię cholera.Grillo podjudzał go w myślach.Mrok gęstniał równie szybko, jak jego oczy oswajały się z ciemnością, więc nie widział swojego porywacza lepiej niż w chwili, gdy wszedł do pokoju, dostrzegł jednak, że tamten wstaje.Ruch dżaffa wywołał poruszenie w mrocznych zakamarkach.Czające się tam stwory zareagowały na obrazę, która spotkała ich twórcę.- Jak śmiesz - powiedział dżaff.- Mówiłeś, że nic nam nie grozi - nie ustępował Lamar.Grillo słyszał.Jak skrzypnęły za nim drzwi.Chciał się obejrzeć, ale zapanował nad pokusą.- Tak mówiłeś: nic nam nie grozi! - Lamar nie ustępował.- To nic takie proste - zabrzmiał głos dżaffa.- Wynoszę się stąd! Lamar ruszył do drzwi.Było zbyt ciemno, by Grillo mógł widzieć wyraz Jego twarzy, ale wiedział już wszystko, gdy dojrzał błysk światła, wpadający przez uchylone drzwi i usłyszał kroki Eve, wymykającej się z pokoju.Kiedy Lamar, przeklinając, szedł do drzwi, Grillo wstał.Był wciąż zamroczony od ciosu i gdy się wyprostował, zakręciło mu się w głowie, ale osiągnął drzwi o krok przed Lamarem.Zderzyli się, złączona masa ich ciał runęła na drzwi i zatrzasnęła je.Wynikło krótkie zamieszanie - prawie jak w farsie gdy obaj usiłowali sięgnąć do klamki.Potem coś wkroczyło do akcji.Za plecami Lamara zamajaczył w ciemności jakiś blady kształt - odbijał szarością od czarnego tła.Stwór ujął komika od tyłu; z zaatakowanego gardła wyrwało się ciche rzężenie.Lamar wyciągnął ręce do Grillo, ale ten wyśliznął mu się i uciekł w głąb pokoju.Nie mógł teraz widzieć, jak terata pasożytuje na ciele Lamara, i cieszył się z tego.Wystarczył mu widok rąk i nóg ofiary, bijących powietrze, i odgłos gardłowych dźwięków.Widział, jak komik wali się na drzwi, a potem powoli zsuwa na podłogę, coraz mniej widoczny zza cielska terata.Po chwili obaj znieruchomieli.- Nie żyje? - zapytał Grillo.- Tak - odparł dżaff.- Nazwał mnie kłamcą.- Nigdy tego nie zapomnę.- I słusznie.Dżaff zrobił w ciemności jakiś ruch.Co oznaczał Grillo nie wiedział.Ale następstwa tego ruchu wiele wyjaśniły.Na palcach dżaffa zaczęły pękać pęcherzyki światła, oświetlając jego wychudzoną twarz, jego postać, ubraną tak samo jak w Pasażu (wydawało się, że sączy się z niej ciemność) a także pokój wraz z terata, które już nie były skomplikowanymi stworami, ale zjeżonymi cieniami, tłoczącymi się wzdłuż ścian.- No, Grillo.- powiedział dżaff -.chyba będę musiał to zrobić.IXPo miłości - sen.Nie tak to sobie planowali, ale od chwili, gdy się spotkali, ani Jo-Beth, ani Howiemu nie udało się przespać dłużej niż paru godzin.Potem znów zrywali się ze snu, przy tym miękka ziemia, na której się kochali kusiła do spoczynku.Nie obudzili się nawet, kiedy słońce schowało się za drzewa.Kiedy wreszcie Jo-Beth otworzyła oczy, nie obudził jej chłód - noc była ciepła i pachnąca.Dookoła nich cykały w trawach świerszcze.Liście poruszały się leciutko.Ale te uspokajające widoki i dźwięki zakłócał dziwny, niewytłumaczalny blask bijący zza drzew.Bardzo łagodnie zakołysała Howiem, pragnąc, by się obudził.Niechętnie otwierał oczy; zatrzymał wzrok na twarzy budzącej go dziewczyny.- Cześć - powiedział.Po chwili dodał: - Zdaje się, że zaspaliśmy?Która godzi.Tam ktoś jest, Howie - szepnęła.- Gdzie?Widzę tylko jakieś światła.Otoczyli nas! Zobacz!- Okulary - odszepnął - zostały w koszuli.Poszła pozbierać ubranie, które z siebie zrzucił.Howie rozglądał się dookoła, mrużąc oczy.Ustawione przez policję barykady - a za nimi jaskinia; przepaść, w której wciąż leżał Buddy Vance.Kochać się tu w biały dzień wydawało się tak naturalną rzeczą.Teraz zakrawało to na perwersję.Gdzieś w tych głębinach leżał zmarły - w tych samych ciemnościach, które otaczały ich ojców przez wszystkie te lata, gdy czekali.- Masz - powiedziała Jo-Beth.Drgnął, słysząc jej głos.- Wszystko w porządku - uspokoiła go cichym głosem.Wyciągnął okulary z kieszonki koszuli i włożył je na nos.Między drzewami rzeczywiście były jakieś światła, ale ich źródło było niewiadome.Jo-Beth udało się odzyskać nie tylko koszulę, ale i resztę ich garderoby.Zaczęła wkładać bieliznę.Nawet teraz, kiedy serce waliło mu z całkiem innego powodu, widok dziewczyny podniecił go.Uchwyciła jego spojrzenie i pocałowała go.Nikogo nie widzę - powiedział Howie, nie podnosząc głosu.- Może się pomyliłam, ale zdawało mi się, że słyszałam jakichś ludzi.- Duchy - powiedział i zaraz pożałował, że w ogóle o tym pomyślał.Kiedy wciągał slipy, coś mu mignęło między drzewami.- Cholera - mruknął.- Widzę coś - odezwała się Jo-Beth.Patrzyła w przeciwnym kierunku.Poszedł za jej wzrokiem.Tam także dostrzegł jakiś ruch w mroku pod konarami drzew.I jeszcze jeden ruch.I następny.- Są wszędzie dookoła - stwierdził, wkładając koszulę i sięgając po dżinsy.- Otoczyli nas - kimkolwiek są.Wstał, czując mrowienie w nogach; próbował rozpaczliwie wymyślić jakiś sposób obrony.Może rozwali jedną z tych barykad i natrafi na coś, co mu posłuży za broń? Spojrzał na Jo-Beth - była już prawie ubrana - a potem znów na drzewa.Spod gałęzi drzew wyłoniła się jakaś niewielka postać, ciągnąca za sobą widmową poświatę.Nagle wszystko stało się jasne.Figurka należała do Benny Pattersona; ostatnim razem Howie widział małego przed domem Lois Knapp - biegł ulicą i wołał za nim.Z jego buzi zniknął słoneczny uśmiech.Przy tym rysy twarzy miał rozmazane - jak na zdjęciu, wykonanym przez fotografa, tkniętego niedowładem.Jednak światło, które towarzyszyło mu podczas występów w telewizji, nie odstępowało go ani o krok.Ta właśnie poświata migała między drzewami.- Howie - powiedział.Jego głos, podobnie jak twarz, zatracił cechy indywidualne.Pozostało mu tylko imię, którego wciąż rozpaczliwie się trzymał.- Czego chcesz? - zapytał Howie.- Szukaliśmy ciebie.- Nie podchodź do niego - ostrzegła Jo-Beth.- To po prostu senne widzenie.- Wiem - odpowiedział.- Oni nie chcą nas skrzywdzić.A ty, Benny?- Jasne, że nie.- Więc się pokażcie - Howie zwrócił się do kręgu otaczających ich drzew.- Chcę was zobaczyć.Posłuszni wezwaniu, wyłaniali się spoza drzew.Podobnie jak Benny, wszyscy zmienili się od czasu, gdy widział ich w domu Knappów.Ich wypucowane do połysku postaci nosiły ślady brudnych palców, oślepiające uśmiechy przygasły.Bardzo się do siebie upodobnili - te rozmazane, świetliste postaci z trudem czepiały się resztek tożsamości.Zrodziła ich i ukształtowała wyobraźnia growian, ale gdy tylko oddalili się od swych twórców, cofnęli się do prostszej formy bytu - światła, które emanowało z ciała Fletchera, kiedy umierał w Pasażu.Taka była jego armia, jego hallucigenia - senne marzenia.Howie nie musiał pytać, po co tu przyszli.Przyszli po niego.Był przecież królikiem, którego Fletcher wyciągnął z cylindra; najprawdziwszą kuglarską sztuczką [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • syriusz777.pev.pl
  •