Home HomeKryptografia Miroslaw Kutylowski, Willy B. Strothmann(1)Kutyłowski Miroslaw, Strothmann Willy KryptografiaAndy Weir Marsjanin (4)ksiega est pełna wersja Luke RhinehartGroom Winston Gump i spolkaMennica Mateusz M. LembergThinking and DestinySapkowski Andrzej NarrenturmBrooke Lauren Heartland 06 KiedyśÂ› zrozumieszMcCammon Robert R Godzina wilka (SCAN dal 860)
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anna-weaslay.opx.pl
  •  

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    .Powinno się korzystać z każdej okazji, aby zerknąć na zegarek, arabskie nie różnią się przecież od naszych.Kłopot był z tym, że żaden ze strażników, z którymi miałem do czynienia, nie miał zegarka.Chyba celowo, ale wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy.Uwagę skupiałem jednie na tym, by przeżyć.Byłem jeszcze na wpół przytomny, gdy podeszli pod moje drzwi.— Andy! Andy! Andy! — krzyknął ktoś wesoło, jakby ogłaszał pobudkę na wakacjach.— Wszystko w porządku, Andy.— Tak, tak, w porządku — starałem się odpowiedzieć uprzejmie, tym samym tonem.Niewygodna pozycja i kontuzje sprawiły, że byłem odrętwiały, sztywny jak wyschnięta tyka.Próbowałem wstać.Bałem się, że jeśli zobaczą, iż leżę bez ruchu, to dadzą mi nauczkę za lenistwo.Nie mogłem jednak nawet palcem ruszyć.Otworzyły się drzwi i do celi-ustępu wdarło się światło dnia.Bezradnie wyciągnąłem ręce.— Nie mogę się ruszyć.Cały zesztywniałem.Strażnik zawołał kolegę.Napiąłem mięśnie, spodziewając się, że zaraz dostanę parę kopniaków.Oni tymczasem weszli do środka i pochylili się nade mną.— Wstajemy — ponaglił jeden z nich bez cienia złości, powiedział­bym nawet, że z pewną troską.Wzięli mnie pod ramiona i delikatnie wręcz unieśli, jakby naprawdę przejmowali się moim stanem.Nie wierzyłem własnym oczom.Gdy nieśli mnie korytarzem na dziedziniec, zewsząd dobiegał szczęk odsuwanych zasuw i życzliwe „dzień dobry”.Zmrużyłem oczy, oślepiało mnie dzienne światło, choć staliśmy w cieniu pod barakiem z ustępami.Słońce wisiało nisko nad horyzon­tem, oceniłem, że jest co najwyżej ósma rano.Na błękitnym niebie nie było ani jednej chmury, rześkie powietrze szczypało w twarz, obłoczki pary unosiły się z ust przy każdym oddechu, jak wczesną wiosną w Anglii, gdy rankiem wychodziłem z domu do pracy.Tuż przed barakiem stał samochód, dalej zaś widniał parterowy budynek.Panowała cisza i tylko z daleka dobiegał szum silników samochodowych, szmer rozmów z odległych zakamarków obozu, a zza muru dochodził gwar miasta.Wszystko to jakby w tle, tuż obok zaś rozlegał się ptasi świergot.Podniosłem wzrok.Skrzydlaty śpiewak umościł się w koronie drzew za murem i chyba całą duszę wkładał w poranny koncert.Słuchałem z największą przyjemnością.Niżej, pod ptasią estradą, między blokiem sanitarnym a murem okalającym całość, leżał stos blach i żelastwa — osłony bomb odłamkowych.Takie bomby-pojemniki zrzuca się ze sporej wysokości.Otwierają się w powietrzu, rozsypując ładunek składający się z właś­ciwych i oczywiście znacznie mniejszych bomb odłamkowych.Niepo­trzebne już pojemniki spadają na ziemię.Ktoś widać zadał sobie trud, aby je zebrać.Na blachach pozostały angielskie napisy.Poczułem się lepiej mając przed oczami coś, co przypominało dom i świadczyło, że tam, wysoko na niebie, są nasi.Co prawda ani mnie nie widzą, ani nie szukają, za to dają popalić moim prześladowcom.Samochód, o którym wspomniałem, stał przodem do bramy, gotów do odjazdu.Na nasz widok kierowca uruchomił silnik.Wsadzono mnie do środka.Tam czekało już dwóch strażników, jeden czarny — pierwszy czarnoskóry Irakijczyk, jakiego zobaczyłem.Na jego widok przypomniały mi się dawne czasy w batalionie, jeszcze na początku lat osiemdziesiątych.Był wtedy szał na fryzury afro i wszyscy nasi murzyńscy koledzy latali do damskich sklepów kupując.rajstopy.Obcinali nogawki sporządzając sobie rodzaj kominiarek, które za­kładali na noc, aby opanować strzechy afro i zapobiec wystawaniu spod beretów w czasie służby.Ale popołudniami, gdy przebierali się w cywilne ciuchy, z miejsca tapirowali czupryny, bo — jak powiadam — była moda na włosy afro.Czarny, który mnie pilnował w samochodzie, miał fryzurę jak miotła.Otok beretu odcisnął się mniej więcej w połowie czaszki, reszta strzechy afro sterczała na zewnątrz.Właściciel pewnie nie znał rajstopowej techniki, zastanawiałem się nawet czy nie podpowiedzieć mu, na czym polega sekret.Zaśmiałem się w duchu na wspomnienie batalionu.Od tamtych czasów minęły chyba wieki.Dinger był w okropnym stanie.Powłóczył nogami jak starzec, drobił kroki, pomagało mu dwóch żołnierzy, co było dość zabawne, bo przewyższał ich o głowę, a może jeszcze więcej.Wyglądało to tak, jakby dwóch skautów prowadziło staruszka przez ulicę.Dzienne światło oślepiło go, zadrżał jak upiór wyciągnięty z ciemnej nory i spuścił głowę, chroniąc wzrok.Długo trzymano nas w ciemności, wiązano oczy, więc w blasku słońca zachowywaliśmy się jak nietoperze, które wpadają w panikę, kiedy oświetli się je latarką.Domyślałem się, że znów przejęli nas komandosi.Byli w panterkach, uzbrojeni w kałasznikowy AK-47.Dinger, podobnie jak ja, był boso i też miał poranione stopy.Skołtunione i zlepione krwią blond włosy nabrały rudej barwy, a tygodniowy zarost, błoto i strupy czyniły z twarzy maskę.Gdy wsadzano go do auta, wyciągnął rękę.Złapałem go, aby mu pomóc.— W porządku, stary? — rzekł.— W porządku.Uśmiechnął się.Jak w zbombardowanym domu, w którym jeszcze pali się światło, tak w jego zmaltretowanym ciele tliło się życie.Było to nasze kolejne, małe zwycięstwo.Zamieniliśmy kilka słów.Ogromnie mi to pomogło, dodało otuchy, wierzyłem, że jemu też.Znów zawiązano nam oczy.Mnie przy tej operacji zerwano strupy z nosa, a węzeł zrobiono solidny, że aż oczy wyszły mi z orbit [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • syriusz777.pev.pl
  •