[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Wasza Ekscelencjo - zaskrzeczał - mówimy o znacznej liczbie ofiar.- A zarazem o cennych dodatkach do twojej listy, czyż nie? Możesz być pewien, żenagroda również będzie znaczna, nieprawdaż, mistrzu Sulfurze?- Owszem.- Sulfur przeniósł wzrok ze swoich paznokci na twarz Morveera, którydopiero teraz zauważył jego różnokolorowe oczy, jedno zielone, drugie niebieskie.- W końcureprezentuję dom bankierski Valint i Balk.- Ach.- Nagle Morveer przypomniał sobie tego człowieka i poczuł się nieswojo.Widział go w holu banku w Westporcie pogrążonego w rozmowie z Mauthisem zaledwiekilka dni przed tym, jak wypełnił to miejsce trupami.- Ach.Naprawdę nie miałem pojęcia.-Z całego serca żałował, że zabił Dzionek.Mógłby teraz obwinić ją za wszystko, a książęmiałby kogo wtrącić do lochu.Na szczęście, wyglądało na to, że mistrz Sulfur nie szukakozłów ofiarnych.Przynajmniej na razie.- Och, przecież byłeś tylko bronią.Jeśli będziesz działał równie skutecznie w naszymimieniu, to nie musisz się niczym przejmować.Poza tym Mauthis był straszliwymnudziarzem.Jeśli ci się uda, zapłacimy milion szalek.- Milion.szalek? - wymamrotał Morveer.- Nie istnieje żywa istota, której nie można uśmiercić.- Orso pochylił się, wbijającwzrok w twarz Morveera.- Bierz się do pracy!* * *Zapadał zmierzch, gdy dotarli na miejsce.Lampy świeciły za brudnymi szybami, agwiazdy pokrywały nocne niebo jak diamenty rozrzucone na suknie jubilera.Shenkt nigdy nielubił Affoi.Pobierał tam nauki w młodości, zanim po raz pierwszy uklęknął przed swoimpanem i zanim poprzysiągł sobie, że już nigdy przed nikim nie zegnie kolan.Tam sięzakochał, w kobiecie zbyt bogatej, zbyt starej i zdecydowanie zbyt pięknej dla niego, iwyszedł na ostatniego głupca.Gdy patrzył na te ulice, widział nie tylko stare kolumny inienasycone drzewa palmowe, lecz także gorzkie wspomnienia dziecięcych upokorzeń,zazdrości i niesprawiedliwości.To dziwne, że niezależnie od tego, jak twarda staje się naszaskóra w pózniejszym życiu, rany młodości nigdy się nie zablizniają.Shenkt nie lubił Affoi, ale tutaj doprowadził go trop, a nieprzyjemne wspomnienia toza mało, by porzucił rozpoczęte zadanie.- To ten dom?Budynek był schowany wśród krętych bocznych uliczek najstarszej dzielnicy miasta, zdala od głównych arterii, gdzie ściany pokryto nazwiskami ludzi starających się o władzę orazopisami ich niezwykłych cech, a także innymi, mniej pochlebnymi komentarzami i obrazami.Niewielki dom o wykrzywionych drzwiach i podupadłym dachu, wepchnięty pomiędzymagazyn a pochyloną szopę.- To ten dom.- Głos żebraka był cichy, a oddech cuchnął zgniłymi owocami.- Dobrze.- Shenkt położył pięć szalek na jego pokrytej strupami dłoni.- To dla ciebie.- Zacisnął pięść mężczyzny na pieniądzach, po czym ją przytrzymał.- Nigdy tu nie wracaj.-Nachylił się i mocniej zacisnął dłoń.- Nigdy.Przeszedł na drugą stronę brukowanej ulicy i wspiął się na mur otaczający dom.Jegoserce biło niespodziewanie szybko, od potu szczypała go skóra głowy.Przekradł się przezzarośnięty ogród, bezszelestnie stawiając stare buty pomiędzy chwastami, aż dorozświetlonego okna.Niechętnie, niemal z obawą zajrzał do środka.Troje dzieci siedziało nawytartym czerwonym dywanie przy niewielkim kominku.Dwie dziewczynki i chłopiec,wszyscy z takimi samymi pomarańczowymi włosami.Dzieci bawiły się jaskrawopomalowanym drewnianym koniem na kółkach.Wspinały się na niego, woziły nawzajem, poczym spychały z jego grzbietu, cicho popiskując z radości.Shenkt obserwował je zfascynacją.Niewinne.Nieukształtowane.Pełne możliwości.Nim zaczną podejmować własnedecyzje albo ktoś je w tym wyręczy.Zanim drzwi zaczną się przed nimi zamykać, kierując jena jedyną pozostałą ścieżkę.Zanim uklękną.W tej króciutkiej chwili mogą być wszystkim.- No, no.Co my tu mamy?Przykucnęła na dachu szopy, przekrzywiając głowę, a smuga ostrego światła z oknanaprzeciwko padała jej na twarz, sterczące czerwone włosy, jedną czerwoną brew,przymrużone oko, piegowatą skórę i kącik surowych ust.W jednej dłoni trzymała lśniącyłańcuch, na którym lekko kołysał się krzyż z zaostrzonego metalu.Shenkt westchnął.- Wygląda na to, że mnie zaskoczyłaś.Ześlizgnęła się po ścianie i opadła na piach, miękko lądując w kuckach przy wtórzegrzechotu łańcucha.Wstała, wysoka i smukła, po czym zbliżyła się do niego o krok, unoszącdłoń.Powoli wciągnął powietrze.Widział każdy szczegół jej twarzy: zmarszczki, piegi, delikatne włoski na górnejwardze, jasne brwi, które popełzły w dół, gdy zamrugała.Słyszał bicie jej serca, głośne jak walenie tarana o bramę.Aup.łup.łup.Objęła jego głowę dłonią i się pocałowali.Wziął ją w ramiona, mocno przycisnął dosiebie jej szczupłe ciało, a ona wplotła mu palce we włosy, ocierając się podbródkiem o jegoplecy i lekko stukając zwisającym kawałkiem metalu o jego nogi.To był długi i czułypocałunek, który wywołał mrowienie na całym jego ciele, od ust aż po palce u nóg.Odsunęła się.- Dawno się nie widzieliśmy, Cas.- Wiem.- Zbyt dawno.- Wiem.Skinęła głową w stronę okna.- Tęsknią za tobą.- Czy mogę.- Wiesz, że tak.Zaprowadziła go do drzwi, a potem do wąskiego korytarza, po drodze odpinającłańcuch od nadgarstka i wieszając go na haku razem z dyndającym nożem w kształcie krzyża.Najstarsza dziewczynka wybiegła z pokoju, po czym zamarła, gdy go zobaczyła.- To ja.- Powoli się do niej zbliżył, a głos uwiązł mu w gardle.- To ja.Pozostała dwójka dzieci dołączyła do siostry, zerkając jej przez ramię.Shenkt nie bałsię żadnego człowieka, ale w obliczu tych malców był tchórzem.- Mam coś dla was.- Drżącymi palcami sięgnął pod płaszcz.- Cas.- Wyciągnąłfigurkę psa, a mały chłopiec o jego imieniu złapał ją z uśmiechem.- Kande.- Położył ptaszkana złożonych dłoniach najmniejszej dziewczynki, która popatrzyła na rzezbę bezrozumnymwzrokiem.- A to dla ciebie, Tee.- Podał kotka najstarszej dziewczynce.Przyjęła go.- Nikt mnie już tak nie nazywa.- Przepraszam, że tak długo mnie nie było.- Dotknął jej włosów, ale ona wzdrygnęłasię i odsunęła.Zakłopotany cofnął rękę.Gdy się poruszył, poczuł w kieszeni ciężarzakrzywionego rzeznickiego noża.Gwałtownie wstał i zrobił krok do tyłu.Trójka dzieciwpatrywała się w niego, ściskając w rączkach wyrzezbione zwierzęta.- Zmykajcie do łóżek! - zawołała Shylo.- On jutro wciąż tu będzie.- Popatrzyła naniego, marszcząc piegowaty nos.- Prawda, Cas?- Tak.Zignorowała ich marudzenie, wskazując schody.- Do łóżek.- Wspinali się powoli, stopień za stopniem.Chłopiec ziewał, młodszadziewczynka zwiesiła głowę, starsza narzekała, że nie jest zmęczona.- Pózniej przyjdę wamzaśpiewać.Jeśli do tej pory będziecie cicho, może nawet ojciec coś wam zanuci grubymgłosem.Młodsza z dziewczynek uśmiechnęła się do niego między słupkami balustrady naszczycie schodów, aż w końcu Shylo wepchnęła Shenkta do salonu i zamknęła drzwi.- Ależ wyrośli - szepnął.- Jak to dzieci.Po co przyjechałeś?- Nie mogę po prostu.- Wiesz, że możesz, i wiesz także, że nigdy tego nie robiłeś.Po co.- Zobaczyła rubinna jego palcu wskazującym i zmarszczyła czoło.- To pierścień Murcatto.- Zgubiła go w Puranti
[ Pobierz całość w formacie PDF ]