[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I, Stary Garbusie Arbacie, twój pęcherz również jest pełny.Jak zwykle, dobrze wymierzyłeś czas.Ofiary przebłagalne.Do roboty, Stary Garbusie Arbacie, do roboty.– A co, jeśli to nie pomoże, Stary Garbusie Arbacie? Co wtedy się stanie?– Ależ, odpowiadam, zawiadomię wszystkich.O ile zechcą mnie wysłuchać.A jeśli zechcą? No cóż, w takim przypadku uciekniemy.– A jeśli nie zechcą?– No cóż, odpowiadam, w takim razie ucieknę sam.Nałożył na drewnianą łopatę kolejny ładunek.– Złoto.Złoto i ale.* * *– Sandalath Drukorlat.Tak się nazywam.Nie jestem duchem.Już nie.Mógłbyś przynajmniej przyjąć do wiadomości moje istnienie.Nawet nachty mają lepsze maniery od ciebie.Jeśli nadal będziesz tu siedział i się modlił, zaraz oberwiesz.Podejmowała próby już od rana.Co chwila przerywała jego wysiłki.Starał się ją odesłać, ale bez skutku.Zapomniał już, jak bardzo irytujące potrafi być czyjeś towarzystwo.Była nieproszonym, niepożądanym, upartym przypomnieniem jego słabości.A teraz chciała go uderzyć.Withal westchnął i otworzył oczy.Po raz pierwszy dzisiaj.Nawet w jego ciemnej izdebce światło sprawiało mu ból, zmuszało do przymrużenia powiek.Stała przed nim, sylwetka o wyraźnie kobiecych zarysach.Choć Okaleczony Bóg był owinięty w koce, nagość jego wybrańców wyraźnie mu nie przeszkadzała.Wybrańcy.Gdzież on ją znalazł, w imię Kaptura? Powiedziała, że nie jest duchem.Już nie.To właśnie przed chwilą powiedziała.To znaczy, że nim była.Typowe.Nie potrafił znaleźć nikogo żywego.Nie dla tej misji miłosierdzia.Któż mógł być lepszy, dla spragnionego towarzystwa człowieka, niż ktoś, kto był martwy przez nie wiadomo jak długi czas? Wysłuchaj mnie.Tracę zdrowe zmysły.Uniosła rękę, by go uderzyć.Wzdrygnął się.– Już dobrze, dobrze! Sandalath coś tam.Cieszę się, że cię poznałem.– Sandalath Drukorlat.Jestem Tiste Andii.– To miło.A teraz, może zauważyłaś, że właśnie się modliłem.– Cały czas się modlisz.Już od dwóch dni.Tak mi się przynajmniej wydaje, że minęły dwa dni.Nachty spały.Raz.– Naprawdę? To bardzo dziwne.– A kim ty jesteś?– Ja? Płatnerzem.Meckrosem.Jedynym ocalałym ze zniszczonego miasta.– Jak się nazywasz?!– Withal.Nie ma potrzeby krzyczeć.Nie było tu żadnych krzyków.To znaczy, trochę było, ale to nie ja krzyczałem.Jak dotąd.– Bądź cicho.Zadam ci parę pytań, na które mi odpowiesz.Gdy oczy przyzwyczaiły mu się do światła, zauważył, że kobieta nie jest szczególnie młoda, co zresztą można było powiedzieć i o nim.To nie była dobra wiadomość.Młodzi łatwiej się zaprzyjaźniali.Nie mieli nic do stracenia.– Zachowujesz się raczej władczo, Sandalath.– Och, czyżbym uraziła twoje uczucia? Strasznie mi przykro.Skąd masz te łachy?– Od boga.Skąd mógłbym je mieć?– Jakiego boga?– Tego który mieszka w namiocie.W głębi lądu.Nie można go przeoczyć.Nie rozumiem, jak.dwa dni? Co ty właściwie robiłaś? On stoi tuż przy plaży.– Bądź cicho.Przesunęła rękami po włosach.Withal wolałby, żeby pozostała sylwetką.Odwrócił wzrok.– Myślałem, że pragniesz odpowiedzi.Idź, jego zapytaj.– Nie wiedziałam, że jest bogiem.Wolałam twoje towarzystwo, bo od niego nie usłyszałam nic poza kaszlem i śmiechem.Przynajmniej wydawało mi się, że to był śmiech.– Był.Nie wątp w to.On jest chory.– Chory?– Obłąkany.– No tak, obłąkany, kaszlący bóg i muskularny, łysy reflektant.I trzy nachty.I to wszystko? Czy na tej wyspie nie ma nikogo innego?– Trochę jaszczurkomew, naziemne jaszczurki, skalne jaszczurki i jaszczurkoszczury w kuźni.– To skąd bierzesz żywność?Zerknął na stolik.– Bóg mi ją dostarcza.– Doprawdy? A co jeszcze od niego dostajesz?No cóż, na przykład ciebie.– To już zależy od jego kaprysu.– Ubranie.– Tak.– Ja też chcę dostać ubranie.– Tak.– Co to znaczy „tak”? Idź mi je znaleźć.– Poproszę go.– Wydaje ci się, że podoba mi się, że stoję tu naga przed nieznajomym? Nawet nachty łypią na mnie lubieżnie.– Ja nie łypałem.– Naprawdę?– Nie celowo.Właśnie zauważyłem, że mówisz w letheryjskim języku handlowym.Ja również.– Bystrzak z ciebie, co?– Miałem okazję poćwiczyć.– Wstał.– Nasuwa mi się myśl, że nie pozwolisz mi kontynuować modlitw.Przynajmniej dopóki nie dostaniesz czegoś do ubrania.No to chodźmy porozmawiać z bogiem.– Ty idź z nim porozmawiać.Ja nie mam zamiaru.Przynieś mi ubranie, Withal.Popatrzył na nią.– A czy wtedy będziesz.spokojniejsza?Uderzyła go otwartą dłonią w skroń.Gdy już wyplątał się ze szczątków ściany, przez którą przeleciał, doszedł do wniosku, że dał się zaskoczyć.Wstał, chwiejąc się na nogach.Świat wokół niego wirował jak szalony
[ Pobierz całość w formacie PDF ]