[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z dziury w dachu wydobywała się przybierająca szybko na sile czerwona poświata, po chwili zaś pokazały się pierwsze płomienie.Usłyszałem płaczliwy głos chłopca, powiedziałem mu, żeby został na miejscu, po czym jedną ręką pomogłem mu podnieść się z ziemi, w drugą chwyciłem Terminus Est i dopiero wtedy rzuciliśmy się do ucieczki.Aż do świtu biegliśmy na oślep przez dżunglę.W miarę możliwości starałem się kierować w górę - nie tylko dlatego, że w ten sposób zbliżaliśmy się do leżącego na północy celu podróży, ale również z tego powodu, że dużo niniejsze było wtedy niebezpieczeństwo potknięcia się i runięcia w przepaść.Kiedy nadszedł ranek, nadal byliśmy w dżungli, w dalszym ciągu nie wiedząc, dokąd właściwie dotarliśmy.Wziąłem chłopca na ręce, a on natychmiast zasnął w moich ramionach.Po kolejnej wachcie zacząłem wspinać się po coraz ostrzejszej stromiźnie, aż wreszcie zobaczyłem przed sobą taką samą zasłonę z pnączy, jaką musiałem pokonać minionego dnia.Już miałem ostrożnie położyć chłopca na ziemi, tak by go nie obudzić i dobyć miecza, kiedy nagle dostrzegłem promień słonecznego światła przeciskający się przez jakąś szczelinę po mojej lewej stronie.Pobiegłem tam, by wkrótce znaleźć się na górskiej hali porośniętej rzadką trawą i mizernymi krzewami.Po jeszcze kilkunastu krokach dotarłem do strumyka o kryształowo czystej wodzie, który z wesołym szemraniem przeciskał się między skałami; ponad wszelką wątpliwość był to ten sam strumień, nad którego brzegiem spaliśmy dwie noce wcześniej.Co prawda nie wiedziałem, czy bezkształtna, czarna istota podąża naszym śladem, ale nic mnie to nie obchodziło.Położyłem się na trawie tam, gdzie stałem i niemal natychmiast zapadłem w sen.***Znajdowałem się w labiryncie, bardzo podobnym do podziemnego labiryntu magów, a jednocześnie całkowicie od niego różnym.Korytarze były tu znacznie szersze, miejscami niemal równie wielkie jak te w Domu Absolutu.Ściany niektórych wyłożono ogromnymi zwierciadłami - widziałem w nich swój poszarpany płaszcz i wychudłą twarz, tuż obok zaś półprzejrzystą postać Thecli w uroczym, zwiewnym peniuarze.Planety pędziły ze świstem po długich, zakrzywionych torach, które tylko one mogły dostrzec.Błękitna Urth trzymała przy sobie jak dziecko zielony księżyc, ale nie dotykała go, natomiast czerwona Verthandi przeistoczyła się w Decumana bez skóry, nurzającego się we własnej krwi.Spadałem, rozpaczliwie wymachując rękami i nogami.Przez chwilę widziałem prawdziwe gwiazdy na rozświetlonym słonecznym blaskiem niebie, lecz sen natychmiast wciągnął mnie w swoją otchłań niczym grawitacyjna studnia.Szedłem wzdłuż ściany ze szkła; po jej drugiej stronie, z przerażeniem malującym się na twarzy, biegł chłopiec w takiej samej połatanej koszuli z szarego płótna, jaką nosiłem jako uczeń.Myślę, że uciekał co sił w nogach z czwartego poziomu, kierując się ku Ogrodowi Czasu.Dorcas i Jolenta szły trzymając się za ręce i uśmiechając się do siebie, ale żadna z nich mnie nie zauważyła.Wkrótce ich miejsce zajęli miedzianoskórzy, krzywonodzy autochtoni, odziani w pióra i klejnoty, tańczący w strugach deszczu pod przewodnictwem szamana.W powietrzu przepłynęła wodnica, wielka jak obłok, przesłaniając słońce.***Obudziłem się.Miękkie krople deszczu kapały mi na twarz.Mały Severian spał spokojnie przy moim boku.Najlepiej jak mogłem otuliłem go płaszczem i zaniosłem do szczeliny w zasłonie z pnączy.Tuż za nią, w cieniu ogromnych drzew, deszcz był prawie nieodczuwalny, ponownie więc się położyłem i zasnąłem obok chłopca.Tym razem nic mi się nie śniło, a kiedy obudziłem się, był już ranek następnego dnia.Mały Severian wstał wcześniej ode mnie i przechadzał się wśród drzew.Zaprowadził mnie do strumienia, gdzie umyłem się i ogoliłem najlepiej jak mogłem bez gorącej wody - po raz ostatni wykonałem tę czynność w domku wdowy - a następnie odnaleźliśmy znajomą ścieżkę i ruszyliśmy dalej na północ.- Czy nie spotkamy trójkolorowych ludzi? - zapytał chłopiec.Powiedziałem mu, żeby się nie bał i nie uciekał, bo nawet jeśli się pojawią, to bez trudu rozprawię się z nimi.Szczerze mówiąc, znacznie bardziej obawiałem się Hethora oraz tajemniczej istoty, którą posłał moim śladem.Jeżeli nie zginęła w ogniu, mogła nadal podążać za nami, bo choć swoim zachowaniem przypominała zwierzęta unikające słonecznego światła, to panujący w dżungli półmrok niewiele różnił się od tego, jaki bezpośrednio poprzedza nadejście nocnych ciemności.Tylko jeden wymalowany człowiek wyszedł na ścieżkę, ale nie po to, by nam zagrozić, lecz by paść twarzą na ziemię.Z najwyższym trudem opanowałem pokusę, by go zabić i wreszcie mieć spokój.Co prawda uczy się nas, że możemy zadawać śmierć wyłącznie z rozkazu sądu, lecz w miarę, jak oddalałem się od Nessus, coraz bardziej zbliżając się do dzikich gór i terenów objętych wojną, uwarunkowania wyniesione z Cytadeli z każdą chwilą słabły.Niektórzy mistycy utrzymują, iż niesione wiatrem opary znad pól bitewnych oddziałują na mózgi ludzi znajdujących się nawet w znacznej odległości od miejsca rzezi; wcale bym się nie zdziwił, gdyby sprawy tak się miały w istocie.Mimo to podniosłem mężczyznę z ziemi i kazałem mu zrobić nam przejście.- Wielki Magu, co uczyniłeś z pełzającą ciemnością? - zapytał.- Odesłałem ją z powrotem do nory, z której ją wcześniej wyciągnąłem - odparłem.Skoro nie spotkał tajemniczej istoty, należało się domyślać, że albo Hethor odwołał ją, albo też zginęła w płomieniach.- Dusze pięciu z nas wyruszyły w wielką podróż - powiedział trójkolorowy człowiek.- W takim razie dysponujecie większą mocą, niż byłbym gotów przypuszczać.Zdarzało się już, że jednej nocy zabijała nawet setki ludzi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]