[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Nie sądzę, żeby tak było.Ale jeżeli nawet tak jest, na Marsie mieliśmy być już sami.Wiedziałem od początku, że mój mankament fizyczny będzie wisiał nade mną jak miecz Damoklesa, bo przez sześć tygodni w roku, kiedy kwitną trawy, jestem do niczego.Co prawda liczyłem na to, że na Marsie nie ma trawy.to jest zupełnie pewne i moi przełożeni też tak myśleli, w końcu jednak ten katar zepchnął mnie na rezerwową pozycję, na której nie miałem luz szans.— Polecieć na Marsa?— Tak.— Ale pozostał pan w rezerwie?— Nie.— Aut Caesar, aut nihil?— Jeśli pan chce.Rozplótł ręce i zagłębił się w swoim karle.Z wpółopuszczonymi powiekami zdawał się przetrawiać moje słowa.Poruszył brwiami, uśmiechnął się nieznacznie.— Wróćmy na Ziemię! Czy wszyscy ci ludzie byli alergikami?— Prawie na pewno wszyscy.W jednym przypadku nie dało się tego udowodnić.Uczulenia były rozmaite — przeważnie na pyłki traw, no i astma.— A można wiedzieć, kiedy pan się bał? Wspomniał pan przed chwilą.— Przypominam sobie dwa takie momenty.Raz w restauracji hotelowej, kiedy wywołano do telefonu Adamsa.To pospolite nazwisko, szło o innego człowieka, lecz przez chwilę zdawało mi się, że to nie przypadek.— Wydało się panu, że wywołują do telefonu zmarłego?— Nie, skąd.Myślałem, że coś się zaczyna.Że to jest hasło skierowane do mnie tak, ażeby nikt z obecnych nie mógł o tym wiedzieć.— Nie pomyślał pan, że to ktoś z pańskiej ekipy?— Nie.To nie wchodziło w rachubę.Pod żadnym pozorem nie wolno im się było ze mną kontaktować.Gdyby zaszło coś likwidującego naszą akcję, powiedzmy wybuph wojny, przyszedłby do mnie Randy — kierownik operacji.Ale tylko wtedy.— Przepraszam, że tak wypytuję, ale to ważne dla mnie.Więc wywołano Adamsa.Ale jeśli wywołujący miał pana na oku, znaczyłoby to, że przejrzał pańską grę i daje panu o tym znać, bo nie występował pan przecież jako Adams!— Ależ tak.Chyba dlatego właśnie się zląkłem.Chciałem podejść do telefonu.— Po co?— Żeby dostać pierwszy kontakt z tymi — z tą drugą stroną.Taki byłby lepszy niż żaden.— Rozumiem.Ale nie podszedł pan?— Nie, bo znalazł się autentyczny Adams.— A drugi raz?— To było już w Rzymie, w nocy, w hotelu.Miałem ten sam pokój, w którym Adams umarł we śnie.Cóż, powiem panu i to.Rozważano rozmaite role.Nie musiałem koniecznie kłaść nóg w ślady tego człowieka, mówiło się o innych, ale uczestniczyłem w naradach i przeważyłem szalę na rzecz Adamsa.— Urwałem, widząc jak zabłysły mu oczy.— Domyślam się.Ani obłęd, ani morze, ani autostrada — po prostu pewny, zamknięty apartament — samotność, komfort i śmierć.Czy tak?— Być może, ale nie myślałem o tym wtedy.Sądzono, zdaje się, że wybrałem jego marszrutę, licząc na odnalezienie tych rewelacji, które miał zdobyć i ukryć gdzieś, ale tak nie było.Ten człowiek był mi jakoś sympatyczny.Chociaż dotknął mnie przed chwilą swoim “Aut Caesar, aut nihil", nadal okazywałem się bardziej wylewny niż w normie, bo tak mi na nim zależało.Nie umiem określić, kiedy ta sprawa stała się moją obsesją.Zrazu traktowałem impersonację jako rutynę, do której musiałem się naginać, bo była stawką gry.Sam nie wiem, kiedy wciągnęła mnie całego, żeby odtrącić.Uwierzyłem w obiecaną grozę, miałem wszak dowody, że nie była zmyśleniem, prawie już dostałem się w jej krąg i to właśnie okazało się iluzją.Nie zostałem dopuszczony.Odegrałem Adamsa, jak umiałem, ale nie dotarłem do jego losu, nie przeżyłem nic ł dlatego nic nie wiedziałem.Być może słowa Bartha tak mnie poruszyły, bo dotknęły prawdy.Kerr, kolega Pitzpatricka, który był freudystą, powiedziałby pewno, że chciałem postawić wszystko na jedną kartę, bo wolałem zginąć niż przegrać, a właściwie zginąć, ponieważ przegrywałem, mój wybór Adamsa całą akcję włożyłby we freudowski schemat popędu Thanatosa.Z pewnością by tak powiedział.Wszystko jedno.Pomoc tego Francuza była jak złamanie kodeksu wspinaczki, ustępowałem miejsca, żeby dać się wciągnąć pierwszemu na linie, ale wolałem to od całkowitego fiaska.Nie chciałem, nie mogłem tak tego stracić jak wyrzucony za drzwi.— Porozprawiajmy o metodzie — ocknął mnie głos Bartha.— Pierwsze jest zamknięcie zbioru ofiar.Wyodrębnienie serii.Postępowaliście w tym nader arbitralnie.— Sądzi pan? Na jakiej podstawie?— Na tejv że to nie wypadki same się porozdzielały, tylko wyście je porozdzielali na istotne i nieistotne.Za wyróżnik istotnych uznaliście obłęd i śmierć, co najmniej obłęd, jeśli nie doprowadził nawet do śmierci.Ale proszę porównać zachowanie Swifta i Adamsa.Swift oszalał, by tak rzec, z jawnym rozmachem, o tym natomiast, że Adamsa dręczyły halucynacje, dowiedzieliście się dopiero z jego listów do żony.Ileż mogło być wypadków, w których zabrakło wam takiej wskazówki!— Wybaczy pan — powiedziałem — ale na to nie ma rady.To, co pan nam zarzuca, jest klasycznym dylematem badania nieznanych zjawisk.Po to, żeby je porządnie odgraniczyć, trzeba znać mechanizm przyczynowy, a po to, żeby znać mechanizm przyczynowy, trzeba zjawiska dobrze odgraniczyć.Spojrzał na mnie z nie ukrywaną przychylnością.— A, to pan też zna ten język.Ale chyba nie od detektywów, co?Nie odpowiedziałem.Tarł podbródek.— Tak, to istotnie klasyczny dylemat indukcji.Porozmawiajmy więc o faktach odrzuconych.O tropach, które uznaliście za fałszywe.Czy były dłuższe obiecujące ślady, które wreszcie się urywały? Było coś takiego?Teraz ja spojrzałem na niego z uznaniem.— Tak.Jeden był ciekawy.Spodziewaliśmy się po nim wiele.Wszyscy Amerykanie spośród ofiar przeszli przed wyjazdem do Włoch przez jedną z klinik doktora Stelli.Słyszał pan może o nim?— Nie.— Rozmaicie o nim mówią, że to świetny lekarz albo że szarlatan.Pacjentów z dolegliwościami reumatycznymi kierował na kąpiele siarczane do Neapolu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]