[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zmrok szybko teraz zapadał.Cień nie schodził powoli po drabinie, ale zbiegał po niej, przeskakując szczeble.Szliśmy ostro, żeby wykorzystać ostatnie blaski dnia.Wtem huknął strzał.I drugi.Przystanęliśmy i spojrzeliśmy w lewo, skąd ozwała się strzelanina.Potem po sobie.— Kule czy śrut? — spytałem.— Widzi mi się, że kule — odparł Peresada.— Kto to może być?— Albo leśniczy, albo gajowi.Albo…— Kłusownicy — dokończyłem.— Lepiej my stąd wywiewajmy, Pradera.Jak to kłusowniki są, to z nimi nie ma cacy–cacy.Puściliśmy się biegiem.Strzały nie padały, ale jakieś dudnienie ciężkie roznosiło się po lesie.Jakby za nami.Dalekie, ale jakby się zbliżające.Przypomniało mi się dziewięć helikopterów, ale to nie było to.Tamto to było brzęczenie.A to było dudnienie.Przyśpieszyliśmy, ale dudnienie błyskawicznie zbliżało się.Stanąłem za drzewem ciężko dysząc i wyszarpnąłem zza pasa toporek.Spojrzałem za siebie, ale nic jeszcze nie widziałem.Nie minęły dwie minuty, jak zobaczyłem go.Pędził wprost w naszą stronę ze zwieszonym nisko wielkim łbem.Staliśmy za drzewami, a dzik pędził na nas i przemknął obok mojego drzewa, tak blisko, że mógłbym go trzepnąć toporkiem w łeb.I już był daleko.Jego ciężkie dudnienie oddalało się.Peresada wylazł spoza swojego drzewa i zawołał mnie.Kiedy podszedłem, pokazał mi ręką czerwone świeże plamy krwi na śniegu.— Farba — mówię.— Trafili go.— Zaraz oni tu będą, Pradera.Ja tobie mówię, my wywiewajmy stąd.Ale to raz, raz.Spojrzałem za siebie i tak jakby jakieś postaci zamajaczyły mi w dali między drzewami.Ale nie byłem pewien.Poza tym ściemniło się błyskawicznie.Powiedziałem Peresadzie, w którą stronę ma spojrzeć, ale nie zobaczył nic.Jeśli tam byli, musieli się schować za drzewa.Puściliśmy się znowu biegiem w tę stronę, w którą popędził dzik, bo to był kierunek na Bobrowice.Potem stanęliśmy, żeby chwilę odpocząć i potem znowu puściliśmy się biegiem, ale już w bok, bo kłusownicy, jeśli biegli z tyłu, to biegli po śladach dzika i po jego farbowaniu, bo o dzika im chodziło, więc lepiej było, żebyśmy nie biegli tym torem, choć to był kierunek na Bobrowice.Do Bobrowic, dysząc jak psy, zaszliśmy o ciemnej nocy i zupełnie z innej strony.Od północno—zachodniej.Tako i na moją kwaterę zaszliśmy od podwórza, od strony pola, a nie od wiejskiej alei.Powiedziałem Peresadzie, żeby rozpalił w piecu, a ja w tym czasie wstąpiłem do babci Oleńki i usmażyłem pół tuzina jaj na patelni.Zrobiłem dwa duże kubki gorącej herbaty i zaniosłem to wszystko do siebie.Peresada już rozpalił w piecu.Zostawił na początek odemknięte drzwiczki od paleniska, żeby był cug, i buzowało tam, że aż się radowało serce mocno jeszcze w piersiach bijące od tej rejterady przez las.— Czort przeklęty.Nogi mi w dupę wleźli — powiedział Peresada, kiedy zasiedliśmy do stołu.— Dawno ja już tak nie ganiał ani pamiętam ja.Za młodu, na Podolu ja tak, musi, ganiał za krową jak się zegziła.— Spieprzaliśmy jak para gniadych w jednym dyszlu.Bęc, Peresada!— Daj nam, Boże, zdrowie!Cyknęliśmy się litrowymi butelkami i pociągnęliśmy łyk.— Nie ma to jak bimber, co, Pradera?— Potęga.Potem zabraliśmy się z dwu stron do jajecznicy na patelni.Głodny byłem, że hej.Peresada też był głodny, że hej.Raz, raz i w nabożnym milczeniu, żeby nie przeszkadzać słowem jedzeniu, wyczyściliśmy patelnię.— No i wterebuszyli my.Teraz my zapalim i popijem herbaty — powiedział Peresada.Poczęstował mnie papierosem i sam zapalił.Nałożyłem do pieca i usiadłem z powrotem do stołu.Na piecu, wysoko, zaczynały parować moja i Peresady kapota, które tam rzuciłem, żeby się suszyły.— Ty wiesz, Pradera, że kłusowniki dwa roki temu ubili gajowego z Czerniawy?— Wiem.Mówił mi Pan.Jutro trzeba będzie mu zameldować o dzisiejszym.— Trza będzie.Daj nam Boże!— Daj nam Boże!— Tego gajowego nie mogli my znajść.Cała Czerniawa szukała jego, całe Bobrowice, milicja i jeszcze wojsko zjechało i szukało jego po lesie.Aż chyba po tygodniu dzieciaki ze szkoły jego znaszli.Znaszli jego po krukach, co nad nim kołowały.Bo to padlina już była.Lato było, weź pod uwagę.Czerwiec czy lipiec.— I podobno nie wykryli, kto go zabił.— Nie wykryli.Ale, musi, że to kiedyś wyjdzie na wierzch.— Ja też myślę, że wyjdzie.Po dwudziestu latach, ale wyjdzie.— Może jak będzie konał, to księdzu się przyzna na ostatniej spowiedzi.Ale ksiądz nie musi to rozpowiedzieć.Tajemnica spowiedzi jego wiąże.— Wiąże albo i nie wiąże.Nieraz się z tego rozwiązali.— No, daj nam Boże, Pradera.Pociągnę ja ostatni łyk i do chałupy będę leciał.— Bęc, Peresada!— Moja kobita tam pomyśli, że pobłądził ja w lesie i że śnieg zasypał mnie.— Albo że cię kłusowniki ukatrupili.Może już i nawet gwałt podniosła.Ale toby było słychać.— Gwałtu ona tak szybko nie podnosi.Mnie czasami dwa, trzy dni nie ma w chałupie, jak do Sławy ja jadę na targ.Wyszedłem z Peresada na podwórze, bo przycisnął mnie pęcherz.Śnieg sypał ciągle, ale już nie tak grubo jak dzwony na nowennę.Cienko sypał.Jak ministrancki dzwoneczek przed księdzem idącym z ostatnim namaszczeniem.— Tego dzika to oni w życiu panajezusowym nie znajdą — mówię.— Raz, że noc, a jutro, jak wrócą, to po śladach nic nie będzie.Ani śladu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]