[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Połamania karabinu na tyłku, kapitanie Curry- odwzajemnił się Wally, odłączając się.- Chodź, Ruffy- powiedział Bruce, schodząc z nasypu i prowadząc grupę w bagna.Niemal natychmiast ugrzęźli po kolana w błocie i szlamie i posuwając się naprzód, zapadali się coraz głębiej.Najpierw po brzuch, potem po pachy.Bagno wciągało ich przy każdym ruchu z bulgotem i sykiem wydzielających się cuchnących gazów.Moskity otaczały twarz Bruce'a tak gęsto, że oddychając wciągał je do ust i musiał mrugać, żeby nie dopuścić ich do oczu.Pot spływał spod hełmu, osiadając na brwiach.Splątane łodygi papirusu czepiały się stóp.Szli bardzo wolno, na piętnaście minut tracąc z oczu światło osady, zasłoniętej ścianą papirusu.Bruce kierował się łuną pożaru i snopami iskier widocznymi raz po raz na niebie.Zanim zdołali przebyć połowę drogi, minęła godzina.Bruce zatrzymał się, aby odpocząć, wciąż stojąc po piersi w oleistej mazi.Ręce zdrętwiały mu od trzymania karabinu nad głową.- Zapaliłbym, szefie- mruknął Ruffy.- Ja też- odparł Bruce, wycierając twarz rękawem.Ukąszenia moskitów na czole i wokół oczu piekły go żywym ogniem.- Co to za życie- szepnął.- Jeśli będzie pan żył nadal po tym wszystkim, będzie pan szczęściarzem- odpowiedział Ruffy.- Zdaje się, że parę osób nie doczeka jutra.Lecz fizyczna niewygoda była teraz bardziej palącym problemem niż strach przed śmiercią.Bruce niemal zapomniał, że czeka ich bitwa.Bardziej martwiły go pijawki: bał się, że przedostawszy się przez rozporek zapinany na guziki, mogą dotrzeć do jego krocza.„Wiele dobrego można powiedzieć o zwykłym zamku błyskawicznym”- stwierdził w duchu.- Wydostańmy się stąd- szepnął.- Idziemy, Ruffy.Powiedz chłopcom, żeby byli cicho.Podszedł bliżej brzegu, brodząc już tylko po kolana w bagnie.Pochód z każdym krokiem stawał się bardziej hałaśliwy; wyciągali nogi z wody i z pluśnięciem stawiali je z powrotem.Na dodatek papirus szeleścił głośno, ocierając się o ich ciała.Była już prawie druga, kiedy dotarli do grobli.Bruce zostawił swoich ludzi przyczajonych wśród papirusów i udał się na rekonesans wzdłuż betonowego mostu, trzymając się w cieniu, pochylony, aż dotarł do suchego lądu na skraju miasteczka.Nie było żadnej straży.Z wyjątkiem trzasku palącego się drewna osada była pogrążona w ciszy, zatopiona w pijackim otępieniu.Wrócił do żandarmów.Podzielił ich na pary i rozproszył po obrzeżach miasteczka.Jedną z pierwszych rzeczy, której nauczył się w tej kompanii, to nie puszczać ludzi samych.Nic tak nie odbiera Afrykańczykowi odwagi jak samodzielne działanie, zwłaszcza w nocy, kiedy duchy wychodzą na spacer.Każdej parze wydał szczegółowe polecenia.- Kiedy usłyszycie eksplozje granatów, strzelajcie do każdego na ulicy albo w oknach.Kiedy ulica będzie pusta, podejdźcie do tamtego budynku.Obsypcie każdy dom granatami i wypatrujcie ludzi porucznika Hendry'ego, którzy nadejdą z drugiej strony.Zrozumiano?- Zrozumiano.- Strzelajcie uważnie i celujcie dokładnie; nie tak jak ostatnim razem przy moście.I jeszcze jedno: nie wolno wam strzelać do cysterny.Potrzebujemy jej, by wrócić do domu.Bruce zauważył na zegarku, że była już trzecia.Osiem godzin od chwili, kiedy opuścili pociąg i dwadzieścia dwie godziny od ostatniego snu.Ale nie czuł się zmęczony.Choć całe ciało miał obolałe i doskwierało mu pieczenie pod powiekami, to jednak jego umysł pracował sprawnie i jasno.Bruce leżał obok Ruffy'ego w niskim buszu na skraju Port Reprieve.Wiał wiatr, przynosząc ze sobą dym z płonącej osady.Nagle Bruce zdał sobie sprawę, dlaczego nie jest zmęczony: „Czeka mnie kolejne rendezvous ze strachem- pomyślał.- Strach jest kobietą o miliardach twarzy i głosów.Ponieważ jest kobietą, a ja mężczyzną, muszę do niej powracać.Tyle że tym razem nie mogę uniknąć spotkania, tym razem nie szukam jej umyślnie.Wiem, że jest złem, wiem, że po tym, jak ją posiądę, będę roztrzęsiony i będę miał mdłości.Powiem wówczas: To był ostatni raz, nigdy więcej.Ale równie dobrze zdaję sobie sprawę, że powrócę do niej, nienawidząc jej, bojąc się jej i pragnąc równocześnie.Udałem się, żeby odszukać ją na górze, na Dutois Kloof Frontal, przy Ścianie Płaczu i Zębie Diabła.A ona czekała, ubrana w powłóczystą szatę z kamienia, szatę, która opadała sześćset metrów w dół na zbocze obsypane piargiem.I krzyczała wietrznym głosem, który potem cichł, dzwoniąc jak pod naciskiem stopy,szepcząc jak zrywająca się nylonowa lina, zgrzytająca jak obluzowany kawałek skały w mojej ręce.Szedłem za nią do buszu, na brzeg rzeki Sabi Luangwa j zawsze tam była, czekając, w szacie ze skóry bawołu, z pyskiem ociekającym krwią.Pachniała kwaśnym zapachem mego potu.Smakowała jak zgniłe pomidory.Szukałem jej za rafą, w głębokiej wodzie, z butlą tlenową na plecach, oddychając regularnie z metaliczną chrapliwością.I czekała tam z rzędami białych zębów w półkolistych szczękach, z wysoką, trójkątną płetwą na grzbiecie, tym razem przybrana w zieleń, o chłodnym jak ocean dotyku i słonym smaku, skażonym umieraniem.Szukałem jej na autostradzie, ze stopą naciskającą pedał gazu i czekała tam, obejmując mnie chłodnym ramieniem, przemawiając głosem piskliwym jak guma opon na asfalcie i gwałtownym jak szum silników.Z Colinem Butlerem przy kole sterowym (człowiekiem, który traktował strach nie jak kochankę, ale z tolerancyjną pogardą, jak gdyby to była jego młodsza siostra) poszukiwałem jej na małej łódce.Ubrana była na zielono w pióropusz tryskającej piany i naszyjnik z ostrych, czarnych głazów.Jej głosem był ryk przełamującej się wody.Spotkaliśmy się w ciemności przy moście: jej oczy lśniły jak ostrza bagnetów.Ale to było spotkanie wymuszone, nie z mojego wyboru, takie jak to dzisiejsze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]