[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czekałem na tramwajw pobliżu placu Teatralnego.Widziałem wznoszący się ponad mur dach wielkiej synagogi na Tłomackłem.Wracałem wolny, syty powietrza i pszennego chleba.Na ostatnim przystanku przed gettem na platformę drugiego wagonu wskoczył granatowy policjant.Stanął obok, lecz nie zwracał na mnie uwagi.Spojrzałem na niego przelotnie i nie odsunąłem się.Miałem przy sobie jeszcze trochę pieniędzy.Policjant pociągnął rzemień dzwonka i tramwaj ruszył.To był hazard.Dotknąłem jego dłoni i bez słowa włożyłem w nią kilka banknotów.Zmiął je i, nie odwracając się, wsunął do kieszeni.Przy bramie na Nalewkach „granatowy" dał znak i tramwaj, który najpierw zwolnił, teraz znów przyspieszył.Wygrałem.Byłem z powrotem w getcie; wyskoczyłem na rogu Gęsiej, w chwili gdy znikał już pierwszy wagon.Założyłem opaskę.Otaczał mnie znów rozgadany tłum, mężczyźni i kobiety, niektórzy z obłędem w oczach, żebracy.To byli moi bliscy, moi bracia, może za starzy, za słabi, aby narażać życie, ale ja - dość młody i silny - mogłem dla nich ryzykować.Szedłem Gęsią, przyciskając do siebie bochenki chleba, z paczką ciastek w ręku.Spoglądano na mnie.-Ile?Mężczyzna kładzie mi dłoń na ramieniu; starszy pan w eleganckim płaszczu i kapeluszu.- Nie stójmy tu.Niech pan wejdzie.Pociąga mnie do bramy.Mam się na baczności, ale spostrzegłem na prawo schody, którymi ewentualnie będę mógł uciec.;- Kupuję.Ile?.- Sprzedam tylko chleb.- Ile?Wymieniam kwotę, która wydaje mi się ogromna.- To są kilogramowe bochenki - wyjaśniam.Mój klient, nie słuchając mnie, wyciąga już pieniądze z portfela.Z ulicy dobiega stłumiony dźwięk głosów i kroków szaroczarnego tłumu.- Będę kupował codziennie.Jeżeli pan może.Oto mój adres - oświadcza nieznajomy, podając mi banknoty i świstek papieru, po czym odchodzi, ukrywszy oba bochenki pod płaszczem.Jest tak wysoki, że widzę wyraźnie jego kapelusz, który wyrasta ponad tłum, aż w końcu zasłania go przejeżdżający tramwaj z niemieckim żołnierzem i granatowym policjantem na platformie.Wróciłem do bramy, aby w samotności złożyć w całość fragmenty tego dnia, mojego wielkiego dnia i wspaniałej przygody.Usiadłem na pierwszym stopniu schodów, którymi zamierzałem ewentualnie uciekać.Ale ten zamożny, stateczny, starszy pan interesował się tylko kupnem chleba.Spoglądam na swoją dłoń: jest pełna złotówek, moich własnych.To rezultat hazardu: postawiłem na tramwaj, postawiłem na Niemca, na granatowego policjanta, zaryzykowałem życie i udało się: oto moja wygrana.Śmieję się.Jeszcze czuję w dłoni pulchne palce granatowego, przyjmującego przed chwilą pieniądze od zaszczutego żydowskiego chłopaka, który zdołał wydostać się z getta i dobrowolnie do niego wrócił.Zagrałem o życie, ale te złotówki stanowiły najmniej ważną część mojej zdobyczy; największe znaczenie miało dla mnie porozumiewawcze mrugnięcie niemieckiego żołnierza, najwspanialsze było poczucie wolności.Dawniej ojciec podawał mi czasem dla zabawy swoje cygaro; zaciągałem się głęboko, spowijał mnie obłok dymu, ale tak kręciło mi się w głowie, że musiałem natychmiast usiąść i dywanie.Teraz też kręci mi się w głowie; radość, strach, ufnoiść splotły się w jeden kłąb.Muszę spokojnie uporządkować swoje myśli.Dzięki ryzyku, które podjąłem, przekonałem się, że można,chociaż raz, znaleźć człowieka w mundurze oprawcy i można kupić kogoś, kto nas nienawidzi.Zrozumiałem, że człowiekjest jak ta nadwiślańska glina, z której nieraz lepiłem różnokształtne bryły.Długo siedziałem nieruchomo na schodach.Tłum na dworze zrzedniał i poszarzał.Zbliżała się godzina policyjna.Nie spieszyłem się jednak.Nie byłem jednym z tych przechodniów, którzy starali się jak najprędzej dotrzeć do swych domów.Wydostałem się za mur, zwyciężyłem ciemięzców.Wszyscy ci mężczyźni i kobiety, moi rodacy z białymi opaskami na rękach, jeśli się nie zbuntują, pozostaną oznakowanymi zwierzętami, przeznaczonymi na śmierć.To moi bracia, a przecież czułem, że jestem inny, miałem ochotę zawołać do nich: „Róbcie tak jak ja! Wszystko jest możliwe!" Ale czy byli zdolni iść za moim przykładem? Moją szansą była młodość.Szedłem i snułem plany, obliczałem, ile bochenków będę mógł kupić nazajutrz i po jakiej cenie je sprzedam, organizowałem, kalkulowałam.Nie myślałem chaotycznie.Nie wolno było zostawiać niczego na zrządzenie losu, należało pamiętać o złotówkach dla granatowego, znaleźć sposób, by nie wpaść w łapy Niemców;oni rzadko bywają tolerancyjni.Z każdym krokiem precyzowałem swój plan: to była moja wolność, dowód, że jestem silniejszy od nich, od strażników, katów, zabójców, że będę żyć.Jakaś żydowska rodzina rozsiadła się wśród walizek na rogu Wołyńskiej i Zamenhofa.Może byli to Żydzi z Pragi, których przywieziono tu jakąś ciężarówką i którzy nie posiadali już nic.Mała dziewczynka z warkoczykami wpatrywała się przed siebie usłupiałym wzrokiem.Przeszedłem przez jezdnię i położyłem jej na kolanach dwa ciastka.To był, oczywiście, drobiazg, ale skoro postanowiłem żyć i być wolnym, trzeba choć trochę pomagać innym.Bo żyć tylko dla siebie nie warto.Przed drzwiami czekał na mnie ojciec z jakimś nieznajomym.- Późno wracasz - powiedział.- Za późno.Nie patrzył na mnie, jakby się bał usłyszeć prawdę.- To jest pan doktor Celmajster, nasz sąsiad - ciągnął.-Organizujemy Domowy Komitet Pomocy dla Najbiedniejszych.Słuchałem z roztargnieniem.Podobnie jak ja, ojciec chciał przeżyć, walczyć, pomagać słabszym.Czułem, że muszę mu wszystko opowiedzieć, nie mogło być między nami żadnych niejasności.- Tato, byłem po tamtej stronie.Patrzyli na mnie w milczeniu.Pokazałem im paczkę z ciastkami.- Od Gogolewskiego na Długiej - powiedział doktor Celmajster.Ojciec słuchał mnie ze ściągniętymi brwiami.Opowiedziałem wszystko, o niemieckim żołnierzu, o granatowym policjancie, o chlebie.Milczał.- Mówiłeś, że chcą nas zagłodzić, wydusić.- Wyczuwając jego gniew, podniosłem głos.- I sądzisz, że ty sam, piętnastoletni smarkacz, w pojedynkę.Nigdy dotąd nie stawiałem mu czoła; ale też nigdy nie sprawił mi takiej przykrości.- Nie pozwolę się zakatrupić, ojcze.Będę miał chleb.Chyba nie damy zamorzyć się głodem? Podszedłem do nich bliżej.- Nie pozwolimy, by cały ten tłum zginali- Możesz wpaść - szepnął doktor Celmajster.- Muszę ryzykować.Milczeli obaj.Ulica Miła opustoszała.Bez słowa poszliśmy na górę.Trzeba mu zaufać - powiedział doktor, wchodząc do swojego mieszkania.Gdy zostaliśmy sami na schodach, ojciec zaczął mówić.Stał o dwa stopnie niżej ode mnie, więc podnosił głowę, co uszczęśliwiało i krępowało mnie jednocześnie.Słuchając go, miałem ochotę wziąć jego twarz w dłonie i szepnąć: „Możesz mi ufać, tato!" Zdawało mi się, że zdołam ich uratować, jego, naszych najbliższych, całe getto.- Wiesz, że oni zabijają - mówił - że chcą wykończyć nas głodem, morderczą pracą.Proszę, zrozum to, Marcin!Dodał jeszcze, że aby ich zwyciężyć, trzeba walczyć, nie iwtepować, a w razie potrzeby oszukiwać.Słuchałem go uważnie: takie właśnie miałem zamiary.- Ale aby przetrwać, tato, trzeba przede wszystkim jeść.To biorę na siebie.Roześmiał się.- Nie brak ci tupetu - rzekł.Popchnął mnie lekko w górę i dodał:- Naprzód, przemytniku!Ojciec znalazł właściwe określenie.Stałem się naprawdę przemytnikiem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]