Home HomeFollet Ken Wejsc miedzy lwy (2)Follet Ken Na skrzydlach orlow scrFollet Ken Wejsc miedzy lwyFollett Ken Na skrzydlach orlowMcClure Ken Spirala pandoryFollet Ken Na skrzydlach orlowMcClure Ken DawcaNorton Andre Lot ku planecie YiktorQuinn Julia Tylko ta nocCrichton Michael Linia Czasu (3)
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pruchnik.xlx.pl
  •  

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    .Niski, nieubłagany, władczy.Przez otwarte drzwi widzę stojącego na korytarzu czarnego grubasa, który rozgląda się, chichocze, po czym rusza wolno w stronę sypialni, wycierając wilgotne szare dłonie o pachy blu­zy.Światło z dyżurki rzuca na ścianę sypialni jego cień wielkości słonia, który zmniejsza się, gdy sanitariusz wsuwa głowę do środka.Znów chichocze, otwiera skrzynkę bezpiecznikową znaj­dującą się obok drzwi i wkłada do niej rękę.- Śpijcie, aniołki.Śpijcie smacznie.Obraca pokrętło i nagle podłoga zaczyna się obsuwać, zjeżdża w dół jak platforma windy towarowej, a czarny zostaje wysoko w górze.Jedynie podłoga opada coraz prędzej w dół szybu - ściany, drzwi i okna pozostają na miejscu - ale razem z nią opadają łóżka, stoliki nocne i my wszyscy.Urządzenie - prawdopodob­nie złożone z podnośników zamontowanych w czterech rogach szybu - musi być doskonale naoliwione, bo pracuje bezgłośnie jak śmierć.Słyszę tylko oddechy śpiących chłopaków i pomruk w dole, który się wzmaga, im niżej zjeżdżamy.Pół kilometra nad nami prostokąt drzwi, z którego na ściany szybu sączy się nikły blask, jest teraz jasną plamką, coraz bledszą, a gdy nagle rozlega się i toczy echem odległy okrzyk: “Cofnąć się!” - niknie zupełnie.Podłoga dotyka dna szybu głęboko pod ziemią i zatrzymuje się z łagodnym chrzęstem.Jest czarno jak w grobie.Ciasno przywiązane prześcieradło zaczyna mnie dusić; usiłuję je ściąg­nąć, gdy podłoga z lekkim szarpnięciem zaczyna się niespodzie­wanie posuwać do przodu.Pewnie jedzie na rolkach, choć nie słyszę żadnego hurkotu.Nie słyszę nawet oddechów śpiących kolegów - nagle uświadamiam sobie, że to szum tak przybrał na sile, że zagłusza inne dźwięki.Płynie ze wszystkich stron.Znów zaczynam ściągać to przeklęte prześcieradło i już niemal zrzucam je z siebie, gdy wtem ściana podnosi się do góry i uka­zuje ogromną halę z ciągnącymi się w nieskończoność rzędami maszyn, w której roi się od spoconych mężczyzn z obnażonymi torsami, biegających tam i z powrotem po żelaznych pomostach, mężczyzn o tępych, sennych twarzach lśniących w blasku ogni ze stu pieców hutniczych.Hala - jak można się było domyślić po szumie - przypomina wnętrze gigantycznej hydroelektrowni.Grube mosiężne rury nik­ną w górze w ciemnościach.Do niewidocznych w głębi trans­formatorów biegną miedziane druty.A wszystko pokrywają sma­ry i popioły, barwiąc złączki, silniki oraz prądnice na czerwono i na czarno.Wszyscy robotnicy biegają tym samym spokojnym, równo­miernym truchtem.Żaden się przesadnie nie śpieszy.Co rusz któryś zatrzymuje się na moment, obraca pokrętło, wciska guzik lub przerzuca wajchę - sprawiając, że snop iskier niczym bły­skawica rozjaśnia mu na biało połowę twarzy - a następnie gna dalej, wbiega po stalowych schodkach na kolejny pomost, mija wprawnie innego robotnika tak blisko, że ich mokre od potu boki plaskają o siebie, co brzmi tak, jakby łosoś bił ogonem o wodę, po czym znów przystaje, przerzuca sypiący iskrami przełącznik i biegnie dalej.Jak okiem sięgnąć, mrok wciąż prze­cinają te błyski iskier oświetlające na krótko senne, pozbawione wyrazu twarze robotników.Nagle oczy jednego z nich zamykają się i facet w pełnym biegu wali się na pomost; natychmiast podlatuje dwóch jego kumpli, podnosi go i wrzuca do najbliższego pieca.Z paleniska bucha ogień i rozlega się trzask miliona pękających rurek, jakby ktoś deptał nogami dojrzałe strąki fasoli.Trzask zlewa się z szu­mem i warkotem pracujących maszyn.W tych dźwiękach jest pewien rytm, grzmiące, miarowe tętno.Podłoga sypialni wjeżdża z szybu na halę.Od razu spostrze­gam w górze przenośnik - szynę i haki na kółkach - taki, jakich używa się w rzeźni do wytaczania z chłodni połci mięsa.Dwaj faceci w spodniach, w białych koszulach z podwiniętymi ręka­wami i w wąskich czarnych krawatach stoją na pomoście nad nami, wsparci o poręcz; rozmawiają i wymachują papierosami w długich cygarniczkach, kreśląc w powietrzu czerwone pręgi.Nie słyszę, co mówią, bo rytmiczny huk zagłusza ich zupełnie.Jeden strzela palcami - najbliższy robotnik skręca gwałtownie i podbiega do niego.Facet wskazuje mu końcem cygarniczki któreś z łóżek; robotnik podlatuje truchtem do żelaznej drabinki, zbiega na nasz poziom i znika za dwoma transformatorami wiel­kimi jak spichrze.Po chwili znów się wyłania; pędzi długimi susami, ciągnąc po szynie hak.Kiedy mija moje łóżko, płomień buchający z pie­ca rozświetla mu twarz; widzę ją tuż nad sobą - jest przystojna, brutalna i martwa jak maska; to twarz człowieka, który niczego nie pragnie.Widziałem miliony takich twarzy.Robotnik podchodzi do łóżka, na którym leży stary Blastic, Roślina; jedną ręką chwyta go za nogę i podnosi, jakby Blastic ważył nie więcej niż dwa kilo, drugą wbija mu hak za ścięgno nad piętą - starzec zwisa głową w dół, pokryta pleśnią, przerażona twarz nabiega mu krwią, oczy mętnieją od niemego lęku.Wymachuje ramionami i kopie wolną nogą powietrze, ale spra­wia tylko tyle, że kurtka piżamy opada mu na głowę.Robotnik ściąga ją jeszcze niżej i zawiązuje na głowie jak worek, po czym rusza dalej, ciągnąc po szynie hak, a kiedy dochodzi do pomostu, spogląda na facetów w białych koszulach.Jeden z nich wyciąga z pochewki przy pasie przyspawany do łańcucha skalpel.Spusz­cza go robotnikowi, a koniec łańcucha przymocowuje do porę­czy, żeby robotnik nie mógł uciec z tym niebezpiecznym narzędziem.Robotnik bierze skalpel i zgrabnym ruchem rozpruwa Blastica, który natychmiast przestaje się miotać.Boję się, że zaraz się porzygam, ale wbrew temu, czego oczekuję, Blastic ani nie krwawi, ani nie wypadają mu wnętrzności - sypią się z niego tylko rdza, popiół, pojedyncze druciki i odłamki szkła.Robotnik stoi w nich po kolana.Piec w oddali znów otwiera paszczę i wsysa kogoś do środka.Waham się, czy nie zerwać się z łóżka i nie zbudzić McMurphy’ego, Hardinga i kogo jeszcze zdążę, ale to nie miałoby sensu.Pierwszy wyrwany ze snu burknąłby: “Czego, ty zbzikowany durniu, co cię znowu gryzie?” - i wołając: “Chodź, zoba­czymy, jak wyglądają bebechy Indiańca!”, pomógłby robotniko­wi nadziać mnie na hak.Słyszę przeciągły, zimny, wilgotny świst mgielnicy, widzę smugi mgły wydobywające się spod łóżka McMurphy’ego.Mam nadzieję, że będzie cwany i się w niej schowa.Słyszę bełkotliwą paplaninę, a ponieważ głos wydaje mi się znajomy, obracam się i patrzę, skąd płynie.Widzę łysawego rzecznika o nabrzmiałej twarzy - jej obrzęk to stały temat dys­kusji wśród pacjentów.- Jestem pewien - mówi jeden.- Nie wierzę - mówi drugi.- Słyszałeś, żeby jakiś facet naprawdę to nosił?- Nie, ale widziałeś kiedy takiego faceta jak on?Drugi pacjent wzrusza ramionami i kiwa głową.- Co racja, to racja - przyznaje [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • syriusz777.pev.pl
  •