[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tkwił na rogu, więc nie wiedziałam, o którą pyta.Odwróciłam się do niego.— Która? — zapytałam wzajemnie.— Chce pani zobaczyć? — spytał na to i dokonał demonstracji.Równocześnie uświadomiłam sobie, że nazwy ulicy i tak nie znam i zdążyłam mu odpowiedzieć.— Nie wiem.Śmiałam się całą drogę, bo wypadło to wyjątkowo idiotycznie.Przestałam chodzić na ten angielski po paru miesiącach, głównie z braku czasu, a także dlatego, że w drodze do szkoły na schodkach bazaru złapał mnie skurcz w nodze.Nie dość że złapał, to jeszcze trzymał długo i całą lekcję przestałam na przeraźliwie zabłoconych schodach, nie mogąc włożyć buta.Uznałam to za głos przeznaczenia i dałam sobie spokój ze szkoleniem.Motor zdecydowanie upiększył nam życie.Wakacje spędzane w ruchu okazały się najtańsze i najprzyjemniejsze.Połowę urlopu poświęcaliśmy dzieciom, dzieląc się tak, że razem wypadał miesiąc, drugi miesiąc brały na siebie moja matka i Lucyna, my zaś pozostałe dwa tygodnie podróżowaliśmy po kraju.Przejechałam w ten sposób całe wybrzeże od Braniewa do Świnoujścia, głównie bowiem pchałam się nad morze, a mój mąż w pełni aprobował to upodobanie.Przeważnie jeździliśmy z Janka i Donatem.Chronologia mi teraz z całą pewnością do reszty okuleje, spróbuję zatem trzymać się tematów.Donat, mąż Janki, pracował również w wykonawstwie budowlanym i był w owym czasie kierownikiem budowy kanału instalacyjnego pod Wisłą, ściśle biorąc, połowy kanału, odcinka od naszej strony.Cud sprawił, że nie poszedł siedzieć.Miał, oczywiście, roboty kesonowe, a materiały budowlane przychodziły mu sukcesywnie, w tym cement radziecki.Każdy worek cementu miał na sobie wybitą markę, oznaczającą wytrzymałość, do owych robót zaś potrzebny był najwytrzymalszy, 450.Któregoś dnia, przy którymś transporcie, Donat uczynił coś, co w najmniejszej mierze nie było jego obowiązkiem, mianowicie kazał odsypać trochę z worka i zrobić próbkę.Tak sobie, z łaski na uciechę.Do głowy mu nie przyszło, co z tego może wyniknąć.Próbkę zrobiono i okazało się, że w worku oznakowanym liczbą 450 znajduje się cement 150, używany do tynków.Przez tydzień Denatowi nie zeszła z twarzy zielonkawa bladość i uznał, że był to cud.Miłosierna Opatrzność natchnęła go pomysłem.Cały transport cementu został, nie wiadomo, sfałszowany, czy oznakowany omyłkowo, a gdyby użyto go do robót pod dnem rzeki, Donat przez ładne parę lat z mamra by nie wyjrzał.W razie gdyby były ofiary śmiertelne, to nawet znacznie dłużej.Upił się ze szczęścia, po czym robił próbki już przy każdym transporcie.Kolejności jego pojazdów nie pamiętam dokładnie, ale zdaje się, że najpierw miał WFM–kę, tak samo jak my, potem Victorię, a na końcu Pannonię.Victoria uświetniła nasz pobyt w Połczynie, wysoce atrakcyjny z rozmaitych względów.Mój starszy syn, Jerzy, miał wtedy osiem lat, młodszy, Robert, niecałe trzy.Zważywszy moje zajęcia, dziećmi opiekowała się moja matka i w mniejszym zakresie Lucyna.Do szkoły Jerzy szedł sam, przez ulicę nie musiał przechodzić, skrajem Morskiego Oka podążał na Grottgera, Roberta ktoś z nas odwoził na Niepodległości, po pracy zaś odbierałam ich od rodziny i wlokłam do domu.Obaj przy tej okazji dostarczali mi rozrywek, raz pojechałam z Robertem do Puławskiej autobusem, Jerzy zaś jechał Dąbrowskiego na rowerze i wpadł na motocyklistę.Dotarł do mnie we łzach z okropnie rozwalonym kolanem, w domu wypaskudziłam na niego ćwiartkę spirytusu.Robert przy następnej okazji zjeżdżał Boryszewską w dół na trzykołowym rowerku, obydwoje z Jerzym skręciliśmy na bazar i już zaczęliśmy schodzić po schodkach, kiedy ujrzałam nagle, że kochane dziecko puściło pedały i pruje jak szatan, nabierając rozpędu.Zawróciliśmy bez słowa i ruszyliśmy za nim biegiem.Oczywiście wywalił się na placyku przed sklepem z nasionami, wybrukowane to wszystko było w tamtym czasie kocimi łbami, wozy konne jeździły, Robert wrąbał się w te kamienie, błoto i końskie łajna.Wyglądał jak upiór.Nie miałam innego wyjścia, musiałam go doprowadzić do domu, Jerzy zabrał rowerek, a ja ciągnęłam za rękę zaryczane, krwawo–czarne straszydło.Spotkałam po drodze istne procesje, na schodach zaś co najmniej połowę sąsiadów i wszyscy patrzyli na mnie ze zgrozą i potępieniem.Moja matka i Lucyna opętane były leczniczym maniactwem.Uparcie doszukiwały się w moich dzieciach wszelkich możliwych chorób i terapię stosowały raczej przerażającą, pchając w nie każde lekarstwo, jakie im wpadło pod rękę.Skutki były koszmarne.Świeć Panie nad duszą Lucyny, trwam w przekonaniu, że na tamtym świecie odczuwa głęboką skruchę i nie będzie mi miała za złe ujawnienia tej okropnej historii.Ujawnię ją zatem.Gdzieś od szóstego roku życia mojego starszego dziecka opowiadała mu coś zupełnie wstrząsającego, a opowiadała z wielką ekspresją.Brzmiało to mniej więcej następująco:Któryś nasz przodek, w dziewiętnastym wieku, a może odrobinę wcześniej, zimową porą wracał do domu z jakichś wojaży.Jechał saniami, bo niczym innym się nie dało.Okolica była bezludna, zamieć szalała, zmylili drogę i pojawiły się wilki, wielkie wygłodniałe stado.Nie posiadam informacji w kwestii broni palnej, może przodek miał dubeltówkę, a może nie.W każdym razie kluczowa scena polegała na tym, że oszalały ze strachu woźnica i oszalałe ze strachu konie runęli poprzez stado wilków tak, że przedarli się na drugą stronę i ocalili życie.Streszczam tu opowieść, Lucyna eksponowała rozwarte pyski, ostre zęby, pogoń w zamieci, zachłanne paszcze, zionące zagładą, i inne podobne szczegóły.Nieszczęsne dziecko słuchało z oczami jak spodki, krótko potem zaś zaczęło zdradzać niepokojące objawy.Zrywało się w nocy z krzykiem, straciło apetyt, zzieleniało na twarzy i rzeczywiście należało go leczyć.Tym bardziej moja matka z Lucyną karmiły go produktami medycznymi jak leci, także lekarstwami przysyłanymi przez Teresę z Kanady, i podejrzewam, że nie ominęły nawet środków na choroby kobiece.Dziecko wyglądało coraz gorzej.W tym właśnie momencie znalazłam letnisko w Połczynie, może dziwne, ale w ostatecznym rezultacie korzystne.Była to chyba dawna leśniczówka, stojąca na uboczu, pod lasem, a spodobały mi się w niej piece.Dojrzałam je przez okno i uparłam się wynająć tam mieszkanie na lato.Jedyną jego zaletą była przestrzeń, duży dom, pusty, zamieszkały tylko przez dwie osoby, mogłyśmy swobodnie użytkować chyba ze trzy pokoje, skąpo umeblowane.Miesiąc spędziłyśmy tam obie z Janka, w węglowej kuchni paliłyśmy drewnem przywleczonym z lasu, a gospodyni kradła nam to drewno, bo samej nie chciało jej się po nie chodzić.Stosowała także inne szykany, na przykład wykręciła korki w piwnicy i wkręcałam te korki blada z trwogi, w butach na gumie i w rękawiczkach, ponieważ panicznie się boję prądu elektrycznego.A propos, zapomniałam o tym wcześniej napisać.Prąd elektryczny, zjawisko zgrozę budzące, na całe życie pozostał dla mnie gatunkiem owada.Kiedy miałam dwa lata, wetknęłam palce w gniazdko na ścianie i prąd mnie złapał, oczywiście nie śmiertelnie.Oderwałam palce, przestraszona, i powiedziałam:— Mama, mucha bzzz…— To nie mucha, to prąd — skorygowała moja matka.No dobrze, nie mucha, prąd, inny owad znaczy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]