[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Lee rozważał możliwość kupna połowy udziału w “Ship Ahoy”.Allerton pił tu na kredyt i był winny czterysta pesos.Gdyby Lee został współwłaścicielem knajpy, Allerton nie mógłby go lekceważyć.W istocie jednak Lee nie pragnął odwetu.Czuł rozpaczliwą potrzebę utrzymania z Allertonem jakiejś wyjątkowej relacji.Udało mu się odnowić kontakt.Pewnego popołudnia Lee i Allerton poszli do szpitala odwiedzić Ala Hymana, który był chory na żółtaczkę.W drodze powrotnej zatrzymali się w “Bottoms Up” na koktail.- Co z tą podróżą do Ameryki Południowej? - spytał gwałtownie Lee.- Zawsze jest miło zwiedzać nowe miejsca - odparł Allerton.- Możesz wyjechać w każdej chwili?- W każdej chwili.Następnego dnia Lee zaczął kompletować potrzebne wizy i bilety.- Lepiej kupić trochę sprzętu turystycznego tutaj - oświadczył.- Może będziemy musieli pójść w głąb dżungli w poszukiwaniu yage.Kiedy będziemy na miejscu, spytamy jakiegoś tubylca, gdzie możemy toto znaleźć.- Skąd będziesz wiedział, gdzie szukać?- Mam zamiar dowiedzieć się tego w Bogocie.Mieszka tam pewien kolumbijski naukowiec, który wyodrębnił z yage telepatynę.Musimy go odszukać.- Załóżmy, że nie powie.- Wszyscy mówią, kiedy Borys nad nimi popracuje.- Borys to ty?- Oczywiście, że nie.Borysa zabierzemy w Panamie.Miał świetne wyniki w pracy z czerwonymi w Barcelonie i z gestapo w Polsce.Utalentowany człowiek.Wszystko, co robi, jest wyjątkowo oryginalne.Jest delikatny, ale przekonywający.Łagodny, mały człowiek w okularach.Wygląda jak księgarz.Poznałem go w łaźni tureckiej w Budapeszcie.Minął ich jasnowłosy meksykański chłopiec pchający wózek.- Jezus Maria! - krzyknął Lee, rozdziawiając usta.- Jeden z tych blond Meksykanów! Nie ma to jak być pedałem, Allerton.Chociaż to tylko Meksykanie.Chodźmy się napić.Parę dni później wyjechali autobusem.Już w Panama City Allerton skarżył się, że Lee jest zbyt wymagający.Poza tym dogadywali się doskonale.Teraz, kiedy Lee mógł być dzień i noc blisko obiektu swoich pożądań, czuł, że uwolnił się od gryzącej pustki i strachu.Allerton był dobrym towarzyszem podróży, rozsądnym i spokojnym.Rozdział 7Z Panamy polecieli do Quito małym samolotem, który z trudem wzbijał się ponad chmury.Steward włączył tlen.Lee powąchał rurę tlenową.- Jest przerwana! - skrzywił się z obrzydzeniem.Kiedy znaleźli się w Quito, wiał zimny wiatr, a zmrok dawno zapadł.Hotel wyglądał tak, jakby miał dwieście lat.Pokój był wysoki, miał czarny strop i białe otynkowane ściany.Siedzieli na łóżkach dygocząc.Lee był na lekkim głodzie.Przeszli się wokół głównego rynku.Lee znalazł aptekę, ale środki uśmierzające można było dostać tylko na receptę.Zimny wiatr spadał z wysokich gór i roznosił śmieci główną ulicą.Ludzie chodzili w ponurym milczeniu.Wielu miało twarze owinięte kocami.Wzdłuż muru kościoła stał rząd ohydnych, starych prostytutek opatulonych w brudne, stare koce, wyglądające jak płócienne worki.- Słuchaj, synu, chcę, żebyś wiedział, że różnię się od wielu obywateli, których spotkałeś w życiu.Niektórzy ciągle powtarzają, że kobiety są do niczego.Ja taki nie jestem.Wybierz sobie którąś z tych seńoritas i zabieraj ją do hotelu.Allerton spojrzał na niego.- Myślę, że przelecę coś tej nocy - powiedział.- Jasne - zgodził się Lee.- Nie krępuj się.Nie mają w tym chlewie zbyt wiele piękna, ale to nie powinno odstraszać nas - młodych.Czy to Frank Harris powiedział, że przed trzydziestką nie spotkał ani jednej brzydkiej kobiety? Tak, to on.Chodźmy z powrotem do hotelu i napijmy się.Bar wyglądał przeciętnie.Dębowe krzesła obite czarną skórą.Zamówili martini.Przy stoliku obok jakiś Amerykanin z czerwoną twarzą, ubrany w brązowy gabardynowy garnitur, opowiadał o transakcji dotyczącej zakupu dwudziestu tysięcy akrów ziemi.Naprzeciwko Lee siedział Ekwadorczyk z długim nosem i czerwonymi plamkami na policzkach, ubrany w czarny europejski garnitur.Pił kawę i jadł ciastka z kremem.Lee wypił kilka drinków.Z każdą chwilą robiło mu się coraz bardziej niedobrze.- Chcesz trawkę? - zaproponował Allerton.- Może to ci pomoże?- Dobry pomysł.Chodźmy na górę.Lee wypalił na balkonie skręta.- Mój Boże, ależ na tym balkonie jest zimno - powiedział, wchodząc do pokoju.- “.A kiedy zmrok spowija piękne, kolonialne miasto Quito i chłodne podmuchy spływają z Andów, wyjdź na świeżość wieczoru i przyjrzyj się pięknym seńoritas, siedzącym w kolorowych strojach wzdłuż muru szesnastowiecznego kościoła naprzeciwko głównego rynku.“ Człowiek, który to napisał, został wyrzucony z pracy.Są granice, nawet w przewodniku turystycznym.Tak mniej więcej musi wyglądać Tybet.Wysoki, zimny, pełen brzydkich ludzi, lamów i jaków.Na śniadanie mleko jaka, na obiad ser z mleka jaka, na kolację jak ugotowany w maśle z własnego mleka, jeśli chcesz znać moje zdanie, jest to kara, na którą jak zasługuje.Każdego ze świętych mężów czuć na piętnaście mil od nawietrznej w pogodny dzień.Siedzi taki i kręci swoim paskudnym młynkiem modlitewnym.Owinięty w brudny, płócienny worek; w miejscu, gdzie szyja wystaje mu z worka, kłębią się pluskwy.Nos zgnił mu doszczętnie, a on wypluwa betel przez nozdrza jak plująca kobra.Odgrywa sztukę zatytułowaną “Mądrość Wschodu”.Spotykamy więc takiego lamę, a jakiś reporter przeprowadza z nim wywiad.Święty siedzi i żuje swój betel.Po chwili odzywa się do jednego z akolitów: “Zejdź na dół do Świętej Studni i przynieś mi czerpak środka uśmierzającego.Zaraz przemówię Mądrością Wschodu.I strząśnij ołów ze swojej przepaski!” - Wypija środek uśmierzający, po czym wchodzi w lekki trans i kontakt z energią kosmiczną
[ Pobierz całość w formacie PDF ]