[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Ale ja muszę.- zaczęła odwracając się do mnie.Wtem urwała.Oczy jej rozszerzyły się i krzyknęła głośno.Obróciłem się raptownie i o metr za sobą ujrzałem tryfida.Odruchowo zasłoniłem oczy rękami.Usłyszałem świst uderzającej mnie wici, ale nie straciłem przytomności ani nawet nie poczułem piekącego bólu.W takich chwilach myśl pracuje błyskawicznie, jednakże to raczej instynkt niż rozum kazał mi skoczyć do tryfida, nim ten zdążył powtórnie mnie smagnąć.Zderzyłem się z nim i obaliłem go na ziemię, lecz już w trakcie padania wczepiłem się rękami w górną część jego łodygi, usiłując wyrwać kielich wraz z trującą wicią.Łodygi tryfidów nie dają się złamać, ale można je rozszarpać.Ta łodyga została rozszarpana bardzo dokładnie, zanim się podniosłem.Josella stała w tym samym miejscu, niezdolna uczynić ruchu.- Chodź tu - powiedziałem.- W krzakach za tobą jest drugi.Obejrzała się lękliwie przez ramię i podeszła do mnie.- Ależ on cię uderzył! - powiedziała z niedowierzaniem.- Dlaczego nic ci?.- Sam nie wiem - odparłem.- Powinien był mnie oparzyć.Spojrzałem na powalonego tryfida.Wtem przypomniałem sobie noże, w które się zaopatrzyliśmy lękając się innych zgoła wrogów, i użyłem swego, aby obciąć wić u nasady.Zbadałem ją uważnie.- Sprawa wyjaśniona - powiedziałem wskazując torebki z jadem.- Patrz, są zupełnie puste.Gdyby były pełne albo choćby częściowo pełne.- Obróciłem kciuk ku ziemi.Zawdzięczałem ocalenie prawie pustym torebkom i swojej odporności na jad tryfidowy.Mimo to na rękach pozostał bladoróżowy ślad, a kark swędził mnie piekielnie.Pocierałem go wpatrując się wciąż w uciętą wić.- To dziwne.- szepnąłem raczej do siebie niż do Joselli, ona jednak usłyszała.- Co jest dziwne?- Nigdy jeszcze nie widziałem wici z tak opróżnionymi torebkami jadowymi.Ten tryfid musiał się dzisiaj dobrze napracować.Ale Josella już mnie pewno nie słuchała.Uwagę jej znów przykuł mężczyzna leżący na drodze, a potem przeniosła spojrzenie na stojącego obok tryfida.- Jak go stąd zabrać? - spytała.- Nie możemy do niego podejść.dopóki się nie załatwimy z tryfidem - powiedziałem.- Poza tym.obawiam się, że już mu w niczym nie można pomóc.- Chcesz powiedzieć, że nie żyje? Skinąłem głową.- Tak.Co do tego nie ma wątpliwości.Widziałem ludzi porażonych jadem tryfidowym.Kto to jest?- Stary Pearson.Nasz ogrodnik i szofer mojego ojca.Taki kochany człowiek.znam go od dziecka.- Okropnie mi przykro.- zacząłem, żałując, że nie przychodzi mi na myśl nic bardziej stosownego do okoliczności, gdy Josella przerwała mi nagle.- Spójrz! Och, spójrz tam! - Wskazała ścieżkę prowadzącą za dom.Zza rogu wystawała noga w czarnej pończosze i damskim pantoflu.Posuwaliśmy się ostrożnie naprzód, aż się znaleźliśmy bezpiecznie w miejscu, skąd lepiej było widać.Dziewczyna w czarnej sukni leżała na pół na ścieżce, na pół na grządce kwiatów.Jej ładną, świeżą twarz przecinała jaskrawa czerwona linia.Josella wciągnęła głośno powietrze.Łzy napłynęły jej do oczu.- To Ania! Biedna mała Ania - wyjąkała.Usiłowałem ją choć trochę pocieszyć.- Oni oboje nic pewno nie poczuli - zapewniłem ją.- Kiedy jad jest dość mocny, zabija w ułamku sekundy.Nie widzieliśmy już więcej żadnego ukrytego tryfida.Być może ten sam zaatakował oboje zabitych.Przeszliśmy razem przez ścieżkę i bocznymi drzwiami weszliśmy do domu.Josella zaczęła wołać domowników.Nie było odpowiedzi.Zawołała znowu.Nasłuchiwaliśmy, ale dom spowijała głucha cisza.Josella spojrzała na mnie.Żadne z nas się nie odezwało.Poprowadziła mnie cicho korytarzem do obitych tkaniną drzwi.Gdy je otworzyła, rozległ się świst i coś klapnęło o framugę jakieś trzy centymetry nad jej głową.Zatrzasnęła pośpiesznie drzwi i odwróciła się do mnie.- Jeden jest w hallu - powiedziała.Mówiła przerażonym szeptem, jak gdyby lękała się, że tryfid podsłuchuje.Wróciliśmy korytarzem i znów wyszliśmy do ogrodu.Idąc po trawie, żeby nie słychać było kroków, okrążyliśmy dom i zatrzymaliśmy się w miejscu, skąd można było zajrzeć do salonu.Oszklone drzwi na taras były otwarte, szyba jednego skrzydła stłuczona.Ślad utworzony z okrągłych plam błota widniał na stopniach i na dywanie.Na końcu śladu, pośrodku pokoju, stał tryfid.Kołyszący się lekko czubek jego łodygi dotykał niemal sufitu.Tuż przy jego wilgotnym, włochatym pniu leżały zwłoki mężczyzny w jedwabnym szlafroku.Chwyciłem Josellę za ramiona.Bałem się, że tam pobiegnie.- To.twój ojciec? - spytałem, chociaż byłem pewien, że to on.- Tak - wyszeptała i zakryła twarz rękami.Drżała na całym ciele.Stałem bez ruchu, nie odrywając spojrzenia od tryfida na wypadek, gdyby ruszył w naszą stronę.Przeszło mi przez myśl, że Joselli przydałaby się chustka do nosa, podałem więc jej swoją.Poza tym nic tu nie można było poradzić.Josella po chwili trochę się opanowała.Myśląc o ludziach, których widzieliśmy tego dnia, powiedziałem:- Wiesz, wolałbym chyba, żeby mnie spotkał taki koniec, niż to, co tamtych.- Tak - szepnęła po pauzie.Spojrzała na niebo.Lśniło pogodnym, niezgłębionym błękitem, kilka obłoków płynęło po nim jak białe pióra.- Tak - powtórzyła z większym już przekonaniem.- Biedny tatko.Nie zniósłby ślepoty.Za bardzo to wszystko kochał.- Zerknęła znów do pokoju.- Co teraz zrobimy? Nie mogę go zostawić.W tej chwili dostrzegłem w nie stłuczonej szybie odbicie jakiegoś ruchu.Obejrzałem się szybko: z krzaków wyszedł tryfid i ruszył przez trawnik prosto na nas.Słyszałem szelest skórzastych liści potrząsanych wahadłowym kołysaniem łodygi.Nie było ani chwili do stracenia.Nie miałem pojęcia, ile ich tu może jeszcze być wokół domu.Chwyciłem znów Josellę za ramię i pociągnąłem ją z powrotem drogą, którąśmy przyszli.Kiedy znaleźliśmy się już bezpiecznie w samochodzie, wybuchnęła wreszcie potokiem łez.Wiedziałem, że lżej jej będzie, jeżeli się wypłacze.Zapaliłem papierosa i zacząłem obmyślać dalsze posunięcia.Josella oczywiście nie zechce pozostawić ojca tam, gdzieśmy go znaleźli.Będzie pragnęła pochować go jak należy, a wszystko wskazuje na to, że sami będziemy musieli wykopać grób i dokonać wszelkich czynności związanych z pogrzebem.A zanim się tego choćby spróbuje, trzeba koniecznie zdobyć środki do rozprawienia się z tryfidami, które już tam są, i z innymi, które mogą się jeszcze zjawić.Słowem, byłbym skłonny zrezygnować z całego przedsięwzięcia, ale nie o mojego ojca przecież chodzi.Im dłużej zastanawiałem się nad tym nowym aspektem sytuacji, tym mniej mi się on podobał.Nie miałem pojęcia, ile tryfidów może być w Londynie.W każdym parku było ich przynajmniej kilkanaście.Zazwyczaj trzymano kilka unieszkodliwionych, którym pozwalano wędrować po parku, gdzie chciały, ale częstokroć były też inne, z nie przyciętymi wićmi, przykute łańcuchami do pali albo otoczone drutem kolczastym.Przypomniałem sobie tryfidy widziane przez nas w Regents Park.Dobrze byłoby wiedzieć, ile ich zwykle trzymano na uwięzi w ogrodzie zoologicznym i ile też stamtąd uciekło
[ Pobierz całość w formacie PDF ]