[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zgodnie z tym, co Vroon dalej mówił, Zimr toczył swe wody przez siedem tysięcy mil, od źródeł leżących przy wrotach Rozpadliny Dulornu, przez Górny Zimroel, na południowy wschód, aż do położonego na wybrzeżu Morza Wewnętrznego portu Piliplok.Ta szczęśliwa, spławna na całej długości rzeka niczym błyszczący wąż wiła się wartkim nurtem przez liczne zakola Na jej brzegach z dawien dawna rozłożyły się setki bogatych portowych miast, z których Khyntor był najbardziej wysunięty na zachód.Na północno-wschodnich krańcach miasta sterczały ledwo widoczne w chmurach poszarpane szczyty dziewięciu olbrzymich gór zwanych Pielgrzymami Khyntoru, których stoki zamieszkiwały plemiona dzikich, hardych myśliwych.Przez większą część roku można było spotkać tych górali na targu w Khyntorze, gdzie wymieniali skóry i mięso na wytwarzane w mieście towary.Tej nocy Valentine śnił, że wchodzi do Labiryntu, aby odbyć naradę z Pontifexem.Skończyły się sny mgliste; ten był wyraźny i ostry aż do bólu.Valentine stał w surowym blasku zimowego słońca na jałowej, nieurodzajnej równinie i patrzył na białe mury niskiej, pozbawionej dachu świątyni.Deliamber powiedział mu, że są to wrota do Labiryntu.Stary Vroon, Lisamon Hultin i Carabella szli wraz z nim, tworząc obronną falangę, lecz kiedy Valentine wstąpił na leżący między murami zmurszały pomost, okazało się, że jest sam, a na jego spotkanie pośpiesza jakaś istota o odpychającym wyglądzie.Istota ta miała odmienne kształty, jednak nie należała do żadnej rasy osiadłej z dawien dawna na Majipoorze - ani do Liimenów czy Ghayrogow, ani też do Vroonów czy Skandarów, Hjortów czy Su-Suherów.Jej muskularne ramiona pokryte pełną wgłębień i nierówności czerwoną skórą, płaska czaszka i żółto świecące ledwo powstrzymywaną wściekłością oczy nie wróżyły niczego dobrego.Niskim, dudniącym głosem istota zapytała Valentine'a, co go sprowadza do Pontifexa.- Most Khyntor potrzebuje naprawy - odpowiedział Valentine.- Zajmowanie się takimi sprawami jest odwiecznym obowiązkiem Pontifexa.Żółtookie stworzenie roześmiało się na całe gardło.- Czy myślisz, że Pontifex dba o takie rzeczy?- Do moich obowiązków należy zmuszenie go, by o nie dbał.- Zatem idź! - Zagradzający mu drogę strażnik skłonił się z przesadną grzecznością i usunął na bok.Kiedy Valentine go minął, strażnik warknął niechętnie i z trzaskiem zamknął wrota.Na odwrót było już za późno.Valentine znalazł się przed wejściem do wąskiego krętego korytarza, oświetlonego porażającym oczy światłem, które biło nie wiadomo skąd.Całe godziny zajęło mu schodzenie spiralnymi zakrętami coraz niżej i niżej, aż wreszcie znalazł się w miejscu, gdzie ściany korytarza rozstąpiły się, ukazując następną pozbawiona dachu białą kamienną świątynię, a może tę samą co poprzednio, ponieważ takie samo dziobate czerwonoskóre stworzenie zagrodziło mu drogę, powarkując w bezgranicznej wściekłości.- Stoisz przed Pontifexem - powiedziało między jednym a drugim warknięciem.Valentine spojrzał przed siebie w głąb słabo oświetlonej komnaty i zobaczył siedzącego na tronie władcę Majipooru, noszącego na głowie królewską tiarę i ubranego w czarno-szkarłatne szaty.Pontifex miał co prawda ludzką twarz, ale poza tym było to monstrum o wielu rękach i nogach, ze skrzydłami smoka, które wrzeszczało i ryczało jak oszalałe.Ludzkie usta wydawały całkiem nieludzkie gwizdy, od postaci bił odór nie do wytrzymania, a czarne skórzaste skrzydła gwałtownie wachlowały, miotając Valentinem z mocą jesiennej wichury.- Wasza Królewska Mość - odezwał się Valentine, skłonił się i jeszcze raz powiedział: - Wasza Królewska Mość.- Wasza Lordowska Mość - zrewanżował mu się Pontifex, po czym wyciągnął rękę do Valentine'a, przyciągnął go do siebie i okazało się, że to Valentine siedzi na tronie, a Pontifex ucieka jasno oświetlonym korytarzem, trzepocząc w biegu skrzydłami, śmiejąc się dziko, wrzeszcząc skrzekliwie, i wreszcie znika za którymś z zakrętów.Valentine obudził się zlany potem.Leżał w ramionach Carabelli, przestraszonej tak, jakby lęki z jego snu przeniosły się na nią.Obejmowała go jeszcze przez chwilę, czekając, aż senne widziadła opuszczą jego duszę.- Krzyczałeś kilkakrotnie - odezwała się wreszcie.- To się zdarza - powiedział łyknąwszy nieco wina ze stojącej obok łóżka butelki - gdy sny bardziej męczą człowieka niż rzeczywistość.Moje sny, Carabello, to ciężki znój.- Twoja dusza aż się wyrywa, żeby wszystko z siebie wykrzyczeć, mój panie.- Ale robi to w sposób niezwykle dla mnie męczący - rzekł Valentine przytulając się do jej piersi.- Jeśli sny są źródłem mądrości, będę się na przyszłość modlił, by mi jej nie przybywało przed brzaskiem dnia.Rozdział 9W Khyntorze Zalzan Kavol wsiadł z całą trupą na statek rzeczny płynący do Ni-moya i dalej do Piliploku.Żonglerzy mieli podróżować rzeką niezbyt daleko, zaledwie do Verfu, miasta, które graniczyło z terytorium Metamorfów.Valentine żałował, że musi wysiąść na ląd w Yerfie, wiedząc, że za następne dziesięć czy piętnaście rojali mógłby dopłynąć aż do Piliploku, skąd wyruszały statki zdążające na Wyspę Snu.Przecież to nie rezerwat Zmiennokształtnych, lecz ta wyspa była jego prawdziwym celem.Miał nadzieję znaleźć na niej potwierdzenie nocnych wizji, które prześladowały go od dłuższego czasu.Musiał się jednak uzbroić w cierpliwość.Przeznaczenia, pomyślał, nie należy ponaglać.Jak dotąd sprawy posuwały się może niezbyt spiesznie, ale za to nieprzerwanie, wciąż ku temu samemu, choć niezbyt jeszcze zrozumiałemu celowi.Przestał już być beztroskim, prostodusznym próżniakiem z Pidruid i miał świadomość wewnętrznej przemiany, jaka się w nim od tamtego czasu dokonała, jak również zdawał sobie sprawę, że z raz obranej drogi nie ma odwrotu.Widział siebie jako aktora porywającego dramatu, którego główny akt był jeszcze bardzo odległy, tak w czasie, jak i w przestrzeni
[ Pobierz całość w formacie PDF ]