[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdyby nie to, spacer byłby przyjemny.Marlon nie wyglądało aż tak zle, jak jezapamiętałam, a w parku było naprawdę miło.Zauważyłam tam stare boisko piłkarskie ztrybuną, dokładnie takie samo jak to w Wirrawee.Trybunie daleko jednak było do tychwidywanych teraz w dużych miastach.Potem weszliśmy na dość mokry nasyp, z któregozeszliśmy na ogromny płaski teren, na którym ludzie tresowali psy.Wyglądało to całkiemfajnie: właściciele stali w grupkach i rozmawiali, siedzieli na trawie i czytali albo leżeli ipatrzyli na chmury, podczas gdy psy dobrze się bawiły.Naliczyłam ze dwadzieścia pupilów,od takich wielkości kucyka po parę rosłych szczurów.Dalej były dwa owalne boiska, naktórych dzieci szykowały się do meczu, oraz utwardzony kort tenisowy i stare szaletymiejskie.W tle rosło trochę drzew i stała fontanna, za którą rozciągały się przedmieściaMarlon.Kiedy mijaliśmy jedną z drużyn, po raz pierwszy naprawdę poczułam, że jesteśmy nadawnym terytorium Gavina.Chłopiec biegnący za piłką, która wypadła za boisko, złapał ją,przycisnął do klatki piersiowej i w tej samej chwili zauważył Gavina.Wyglądał nazaskoczonego.- Cześć, Gavin - powiedział po chwili zupełnie normalnym tonem, który brzmiałbardzo spokojnie w porównaniu z jego wyrazem twarzy.- Cześć, Lucas - mruknął Gavin z nieco zakłopotaną miną, po czym wyjaśnił mi: - ToLucas Bright.Przynajmniej wydaje mi się, że chłopiec miał na nazwisko Bright.W każdym raziedzieciak powiedział do Gavina:- Myślałem, że ty.- A potem zamilkł i zmienił temat na bezpieczniejszy.- Niewidziałem cię od wybuchu wojny.- Tak - odparł Gavin.- Mieszkam u niej.Skinął w moją stronę.- Fajnie - powiedział Lucas Bright.- No, muszę lecieć.Skinął głową w stronę drużyny.- Spoko - odezwałam się i Lucas pobiegł do kolegów.Zawsze miałam trudności z odgadnięciem, co czujeGavin.Po tym niespodziewanym spotkaniu trochę się zarumienił, ale wydawał sięzadowolony.Idąc między drzewami w stronę ulicy, miałam nadzieję, że odrobinę go touspokoi.Russellowie mieszkali dwie i pół przecznicy dalej.Po wyjściu z parku znalezliśmy sięw części Marlon, która lepiej pasowała do moich wspomnień.Mnóstwo starych zniszczonychdomów zbudowanych tuż przy ulicy i mnóstwo nowych zniszczonych domów, które wcalenie wyglądały lepiej od tamtych.Sześć porzuconych samochodów - a jeśli nie byłyporzucone, to z pewnością na to zasługiwały.Dwa zapuszczone budynki, graffiti, które wcalenie było zabawne, tylko odpychające, szkoła otoczona wysokim ogrodzeniem z siatki, którenadawało jej wygląd obozu jenieckiego.A w środku tego wszystkiego była Green Street.Już wcześniej podejrzewałam, że Gavin się boi, ale teraz byłam tego pewna.Złapałmnie za rękę.Gavin trzymający mnie za rękę w miejscu publicznym był zjawiskiem mniejwięcej tak częstym jak psy tańczące z króliczkami.A ściskał mnie tak mocno, że nie byłampewna, czy nazajutrz rano nadal będę miała dłoń.Bo chyba odciął dopływ krwi.Poza tymjego ręka była mokra od potu.Kiedy skręciliśmy w lewo i znalezliśmy się na Green Street,Gavin wyglądał tak fatalnie, że zatrzymałam się i zapytałam:- Jesteś pewny, że chcesz tam iść? Możemy wrócić do domu i jeszcze raz toprzemyśleć.On tylko chwycił mnie za drugą rękę i powiedział:- Nie, miejmy to już za sobą.Potem mnie puścił.Wzruszyłam ramionami i poszłam dalej.Liczyłam numery domów.Sto siedemdziesiątsiedem, sto pięćdziesiąt siedem, sto trzydzieści siedem.Mogłam już mniej więcej oszacować,gdzie będzie numer osiemdziesiąty siódmy.Zauważyłam tam rząd domów z małymiogródkami z przodu.Niektóre były ładne, pełne kwiatów i tego typu rzeczy, a inne porastałychwastami.Numer osiemdziesiąty siódmy musiał być mniej więcej w połowie tamtegoodcinka.Przed domem nikogo nie było, przynajmniej tak mi się wydawało.Mijając domsąsiadów, zauważyłam, że Russellowie mają naprawdę ładny ogródek, w którym rosły fuksjei dwa drzewka, prawdopodobnie rodzące latem jabłka albo gruszki, a od furtki do drzwibiegła ceglana ścieżka.Ale sam dom nie wyglądał najpiękniej.Od dawna nikt nie malowałram okiennych, które zaczynały butwieć, i od dawna nikt nie czyścił biegnącej pod dachemrynny.Może Russellowie nie mieli za dużo pieniędzy.Furtka była otwarta.Miałam nadzieję, że zostawiono ją tak specjalnie na przyjęcieGavina.Po chwili serce zabiło mi mocniej, bo zobaczyłam, że drzwi wejściowe też sąotwarte, a nad nimi wisi płachta białego papieru, na której wśród mnóstwa serduszek,gwiazdek i uśmiechniętych buziek widnieją napisane niewprawną dziecięcą rączką słowa: Witaj w domu, Gavin.Poczułam, że się rozluzniam, a ciepło ciała dociera do mojej twarzy, na której ustaukładają się w szeroki uśmiech.Szybko ruszyłam naprzód, łapiąc Gavina i prawie ciągnąc goza sobą.Myślałam, że za chwilę z domu wyskoczy dziewczynka, a za nią chyba jej przybranirodzice, więc skupiłam się na drzwiach.Niespodziewany ruch z boku naprawdę mniezaskoczył
[ Pobierz całość w formacie PDF ]