[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdyby nie roje świetlików i komarów, szłoby się im całkiem znośnie.- Cholera, wściekły się czy co?- Gdybym mógł, to bym je wszystkie usmażył na patelni - odparł szeptem Marlowe.Nagle stanęli jak wryci na widok wymierzonego w ich stronę bagnetu.Japończyk siedział oparty o drzewo i wpatrywał się w nich nieruchomym wzrokiem, z twarzą wykrzywioną przerażającym uśmiechem.Bagnet trzymał na kolanach.Pomyśleli o tym samym.O Boże! Outram Road! Koniec ze mną! Zabić!Król zareagował pierwszy.Runął na wartownika, wyrwał mu karabin z bagnetem, odskoczył w bok, przeturlał się po ziemi i zerwał się na równe nogi, wznosząc nad głową kolbę, żeby zadać nią cios w twarz siedzącemu człowiekowi.Marlowe skoczył wartownikowi do gardła, ale w ostatniej chwili jakiś szósty zmysł ostrzegł go o niebezpieczeństwie, i zamiast zacisnąć ręce na szyi Japończyka, zwalił się na drzewo.- Uciekaj! - krzyknął, poderwał się na nogi, schwycił Króla za rękę i odciągnął go od siedzącego.Wartownik ani drgnął.Jego oczy były wciąż tak samo wytrzeszczone, a uśmiech złośliwy.- Co jest, do cholery? - wydusił z siebie ogarnięty paniką Król, nadal trzymając karabin wysoko nad głową.- Uciekaj! Rany boskie, prędzej! - popędzał go Marlowe.Wyrwał mu z rąk karabin i rzucił na ziemię obok martwego Japończyka.W tym momencie Król dostrzegł węża pomiędzy nogami trupa.- Chryste! - jęknął i zrobił krok do przodu, żeby mu się lepiej przyjrzeć.Marlowe błyskawicznie chwycił go za rękę.- Uciekaj, jak Boga kocham! Biegiem! - krzyknął.Rzucił się pędem, byle dalej od tego miejsca, hałaśliwie przedzierając się przez gęste poszycie dżungli.Król popędził za nim.Zatrzymali się dopiero wtedy, gdy wypadli na polanę.- Czyś ty oszalał? - wysapał Król krzywiąc się, bo każdy oddech sprawiał mu nieznośny ból.- To był tylko wąż!- Latający wąż - wycharczał Marlowe.- Te węże żyją na drzewach.Człowieku, to śmierć na miejscu.Wspinają się na drzewa, spłaszczają i spadają na ofiarę lotem zbliżonym do spirali.Jeden siedział mu na brzuchu, a drugi pod nogami.Na pewno było ich więcej, bo one zawsze żyją w stadzie.- Chryste!- Prawdę mówiąc, stary, powinniśmy być wdzięczni tym gadzinom - rzekł Marlowe, starając się opanować przyśpieszony oddech.- Japończyk był jeszcze ciepły.Umarł najdalej przed paroma minutami.Byłby nas przyłapał, gdyby go nie pokąsały.Dziękujmy Bogu, że się pokłóciliśmy.To dało im czas, żeby się z nim załatwić.O mały włos, a byłoby po nas! Nigdy nie będziemy bliżsi śmierci!- W każdym razie wolałbym w życiu nie widzieć po raz drugi Japończyka celującego do mnie bagnetem w środku nocy.Chodź.Lepiej odejdźmy stąd.Kiedy znaleźli się opodal ogrodzenia, okazało się, że muszą poczekać.Nie mogli jeszcze podbiec do drutów, bo kręciło się za nimi zbyt wielu ludzi.Zawsze tam spacerowali - żywe trupy, ci, których dręczyła bezsenność, i ci, którym oczy kleiły się już do snu.Obaj potrzebowali odpoczynku.Drżały im kolana i nie przestawali myśleć o tym, jakie mieli szczęście, że jeszcze żyją.Jezu, co za noc, pomyślał Król.Gdyby nie Peter, byłoby po mnie.Kiedy zamachnąłem się karabinem, chciałem stanąć temu żółtkowi na brzuchu.Brakowało kilkunastu centymetrów.Węże! Ach, jak ja nienawidzę tego ścierwa!Kiedy tak stopniowo napięcie mijało, rósł w nim szacunek dla Marlowe’a.- Już drugi raz uratowałeś mi życie - szepnął.- Przecież to ty pierwszy skoczyłeś do karabinu.Gdyby ten Japończyk żył, zabiłbyś go.Ja byłem za wolny.- E, to tylko dlatego, że szedłem pierwszy.- Król urwał i uśmiechnął się szeroko.- Ty, Peter, dobrana z nas para.Z twoją urodą i moją głową idzie nam jak się patrzy.Marlowe roześmiał się.Starając się zdusić w sobie wesołość, padł na ziemię.Ale powstrzymywanym śmiechem i płynącymi po policzkach łzami zaraził Króla, który też zaczął się zwijać ze śmiechu.- Przestań, jak Boga kocham - wydusił wreszcie z siebie Marlowe.- Sam zacząłeś.- Nic podobnego.- Ależ tak, powiedziałeś.- Król nie miał siły dokończyć.Otarł mokrą od łez twarz.- Widziałeś tego Japońca? Skurwysyn siedział sobie jak małpa.- Patrz!Śmiech zamarł im na ustach.Po drugiej stronie ogrodzenia przechadzał się Grey.Widzieli, jak zatrzymuje się przed barakiem Amerykanów, jak czai się w cieniu i spogląda ponad drutami, niemal dokładnie w ich kierunku.- Myślisz, że wie? - spytał szeptem Marlowe.- Nie wiem.Ale jedno jest pewne: przez jakiś czas nie możemy ryzykować wejścia.Poczekamy.Czekali.Niebo zaczynało się rozjaśniać.Grey stał ukryty w cieniu i obserwował barak Amerykanów.Potem rozejrzał się po obozie.Król wiedział, że Grey ze swojego miejsca widzi jego łóżko.Widzi też na pewno, że łóżko jest puste.Ale koc na nim był odchylony, a więc mógł być jednym ze spacerujących po obozie mężczyzn, którzy cierpieli na bezsenność.Przecież nikomu nie zabroniono wstawać w nocy.Pośpiesz się, Grey, rozkazywał mu w myślach.Wynoś się do cholery!- Wkrótce będziemy musieli się ruszyć.Im jaśniej, tym gorzej dla nas - powiedział na głos.- A może spróbujemy w innym miejscu?- Widzi stamtąd całe ogrodzenie, aż do rogu.- Myślisz, że był jakiś przeciek, że ktoś sypnął?- Niewykluczone, choć może to być zwykły przypadek - odparł Król, ze złością przygryzając wargę.- To może koło latryn? - zaproponował Marlowe.- Za duże ryzyko.Czekali.Wreszcie Grey spojrzał jeszcze raz poza ogrodzenie, w ich stronę, i odszedł.Odprowadzali go wzrokiem, dopóki nie skręcił za róg muru więzienia.- To może być dla picu - rzekł Król.- Dajmy mu jeszcze ze dwie minuty.Sekundy wlokły się jak godziny, a tymczasem niebo rozjaśniało się coraz bardziej i cienie zaczęły się rozpływać.Koło ogrodzenia nie było teraz nikogo, nikogo w zasięgu wzroku.- Teraz albo nigdy.Chodź.Rzucili się biegiem, w ciągu paru sekund przecisnęli się pod drutami i wskoczyli do rowu.- Wracaj do baraku, Radża.Ja zaczekam.- Dobra.Mimo swojej postury Król biegł jak na skrzydłach i błyskawicznie przebył odległość dzielącą go od baraku.Marlowe wydostał się z rowu.Jakiś wewnętrzny impuls kazał mu usiąść na jego skraju i spojrzeć poza druty.Nagle kątem oka dostrzegł Greya, który wyszedł zza rogu więzienia i zatrzymał się.Marlowe wiedział, że Grey od razu go spostrzegł.- Marlowe.- A, witam, Grey.Pan również nie może zasnąć? - spytał przeciągając się.- Jak długo pan tu jest?- Kilka minut.Zmęczyło mnie chodzenie, więc usiadłem.- A gdzie pański koleżka?- To znaczy, kto?- Amerykanin - powiedział szyderczym tonem Grey.- Nie wiem.Pewnie śpi.Grey spojrzał na jego chiński strój
[ Pobierz całość w formacie PDF ]