[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Choć piąłem się w górę najszybciej, jak mogłem, ciemność powyżej nie rzedła ani trochę, a we znaki zaczął mi się dawać dojmujący chłód, nie będący, jak sądziłem, li tylko dziełem parującej wokoło wilgoci.Zadrżałem, kiedy pomyślałem, dlaczego nie mogę dotrzeć do światła, i gdybym się odważył, zapewne spojrzałbym w dół.Wyobrażałem sobie, że niespodziewanie opadła mnie noc, i na próżno sięgnąłem wolną ręką, by poszukać framugi okna, przez które mógłbym wyjrzeć, aby ocenić wysokość, na jaką dotarłem.Jednocześnie po nie mającej końca, przeraźliwej wspinaczce na ślepo, w głębi tego posępnego, niesamowitego cylindra poczułem nagle, że moja głowa dotknęła czegoś twardego, i zrozumiałem, że musiałem dotrzeć do dachu lub przynajmniej jakiejś formy podestu.W ciemności uniosłem wolną rękę i zbadałem przeszkodę, by stwierdzić, iż była ona kamienna i niewzruszona.Nadeszła pora na dokonanie zabójczego obchodu wieżycy.Uczyniłem to, przytrzymując się wszystkiego, co oferowała do utrzymania ciężaru mego ciała śliska, omszała ściana.W końcu moja dłoń natrafiła na fragment muru, który poddał się naciskowi, i ponownie skierowałem się ku górze, popychając płytę lub klapę głową, a rąk używając do przebycia ostatniego etapu mojej przeraźliwej wspinaczki.Powyżej również było ciemno, a kiedy uniosłem ręce wyżej, stwierdziłem, że przynajmniej na razie dotarłem do kresu wędrówki - klapa okazała się bowiem wejściem do wyższego poziomu wieżycy, o obwodzie dużo większym niż dolny.Bez wątpienia było to piętro, na którym znajdowało się przestronne i podniosłe pomieszczenie obserwacyjne.Przeczołgałem się przez nie ostrożnie, usiłując nie dopuścić, by płyta opadła na swoje miejsce, ale moje wysiłki spełzły na niczym.Kiedy zległem wyczerpany na kamiennej posadzce, usłyszałem echo jej upadku, lecz miałem nadzieję, że w razie potrzeby uda mi się ponownie ją unieść.Wierząc, że jestem teraz na całkiem sporej wysokości, dużo wyżej, niż sięgały przeklęte gałęzie drzew, podźwignąłem się z podłogi i udałem się na poszukiwanie okien, aby po raz pierwszy móc spojrzeć na niebo, księżyc i gwiazdy, o których czytałem.Tu jednak spotkało mnie srogie rozczarowanie - wszędzie bowiem wokół odkryłem jedynie marmurowe półki, zawalone osobliwymi, podłużnymi skrzyniami niepokojących rozmiarów.Zastanawiałem się nieustannie i rozmyślałem, jakie potężne schody mogą kryć się w tym niesamowitym pomieszczeniu, odciętym całe eony temu od dolnej części zamczyska.Wtem, niespodziewanie, moje dłonie natknęły się na wejście, w którym tkwił pokaźny, kamienny portal ozdobiony płaskorzeźbami.Naciskając nań, stwierdziłem, że wejście było zamknięte, ale w gwałtownym przypływie sił zrodzonych z desperacji, pokonałem wszelkie przeszkody i uchyliłem odrzwia do wewnątrz.Kiedy to uczyniłem, ogarnęła mnie najczystsza ekstaza, jakiej nigdy wcześniej nie zaznałem - przez ozdobne żelazne kraty i z głębi krótkiego kamiennego korytarza prowadzącego od nowo odkrytego wejścia płynęła bowiem srebrzysta poświata księżyca w pełni, której nigdy dotąd nie widziałem, chyba tylko w snach i w mglistych wizjach, których nie ważyłem się nazywać wspomnieniami.Uznawszy, że zdołałem dotrzeć na szczyt iglicy, postanowiłem wyjść spiesznie, choćby na kilka kroków poza drzwi, nagle jednak księżyc przesłoniły chmury, potknąłem się i zacząłem wolno, po omacku, szukać drogi w ciemności.Wciąż jeszcze było bardzo ciemno, kiedy dotarłem do kraty - na którą lekko naparłem i stwierdziłem, że nie była zamknięta na klucz, lecz nie otworzyłem jej z obawy przed wypadnięciem z olbrzymiej wysokości, na jaką się wspiąłem, l wtedy ponownie pokazał się księżyc.Najbardziej szokuje to, co bezgranicznie nieoczekiwane i groteskowo niewiarygodne.Nic, czego dotychczas doświadczyłem, nie mogło równać się ze zgrozą tego, co teraz ujrzałem, oraz wyjaśnić cudu, sugerowanego owym widokiem.Był on tyleż prosty, co uderzający i oszałamiający
[ Pobierz całość w formacie PDF ]