[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jeśli chcesz, wyrzuć ją.Jest mi to obojętne.Lucien skierował się w stronę wyjścia.- Dzwoń do mnie, jeśli będziesz potrzebował mojej rady.Będę na miejscu.Chcę, żebyś się wprowadził do tego gabinetu.Należał do mojego ojca i dziadka.Moje szpargały wrzuć do kartonów, zabiorę je przy okazji.Cobb i Willard obudzili się z bólem głowy i czerwonymi, podpuchniętymi oczami.Ozzie coś do nich wykrzykiwał.Siedzieli we dwójkę w małej celi.Po prawej stronie przylegała do niej cela, w której trzymano skazanych, czekających na przewiezienie do Parchman.Kilkunastu czarnych opierało się o kraty i obserwowało, jak dwóch białych chłystków przeciera oczy.Z lewej strony była mniejsza cela, też pełna czarnych.Zbudźcie się, wrzeszczał Ozzie, i siedźcie cicho, bo inaczej zamknę was wszystkich razem.Od siódmej aż do przyjścia Ethel, która pojawiała się o ósmej trzydzieści, Jake miał czas wyłącznie dla siebie.Zazdrośnie strzegł tych swoich godzin.Zamykał drzwi frontowe, nie odbierał telefonów i z nikim się w tym czasie nie spotykał.Drobiazgowo planował dzień pracy.Do ósmej trzydzieści nagrywał wystarczającą liczbę pism do przepisania i poleceń dla Ethel, by miała zajęcie do południa i nie zawracała mu głowy.O dziewiątej albo szedł do sądu, albo na spotkanie z klientem.Do jedenastej nie pozwalał łączyć ze sobą żadnych rozmów, a potem skrupulatnie telefonował do wszystkich, którzy próbowali się z nim rano skontaktować.Nigdy nie zwlekał z oddzwonieniem - była to jego kolejna zasada.Jake pracował systematycznie i wydajnie, nie lubił marnować czasu.Nie nauczył się tego bynajmniej od Luciena.O ósmej trzydzieści pojawiała się w biurze Ethel.Parzyła świeżą kawę i segregowała pocztę, niezmiennie od czterdziestu jeden lat.Miała sześćdziesiąt cztery lata, ale wyglądała na pięćdziesiąt.Była przy kości, ale nie gruba, dobrze się trzymała, nie należała jednak do kobiet atrakcyjnych.Żuła przyniesioną z domu bułkę z tłustą kiełbasą i przeglądała pocztę Jake’a.Jake usłyszał czyjś głos.Ethel rozmawiała z jakąś kobietą.Sprawdził w terminarzu - do dziesiątej nie miał żadnych spotkań.- Dzień dobry, panie Brigance - rozległ się w interkomie głos Ethel.- Dzień dobry, Ethel.- Wolała, gdy się do niej zwracano “pani Twitty”.Mówili tak do niej wszyscy, nawet Lucien.Ale Jake, od czasu gdy wkrótce po skreśleniu Wilbanksa z listy adwokatów wylał ją z roboty, zwracał się do niej po imieniu.- Jakaś pani chce się z panem zobaczyć.- Nie jest umówiona.- Wiem, proszę pana.- Umów ją na jutro po dziesiątej trzydzieści.Jestem teraz zajęty.- Dobrze, proszę pana, ale ona mówi, że to pilne.- Kto to taki? - warknął.Wszyscy, którzy pojawiali się nie zapowiedziani, mówili, że sprawa jest pilna, jakby spotkać się z adwokatem to było to samo, co wpaść do pralni.Pewno znów chodzi o jakieś pytanie, dotyczące testamentu wuja Johna albo sprawy, którą sąd miał rozpatrywać za trzy miesiące.- Niejaka pani Willard - odparła Ethel.- A jak jej na imię?- Earnestine.Earnestine Willard.Nie zna jej pan.Aresztowano jej syna.Jake punktualnie stawiał się na spotkania z klientami, ale osoby, które były nie umówione, traktował odmiennie.Ethel albo się ich pozbywała, albo wyznaczała im spotkanie za dzień czy dwa.Pan Brigance jest bardzo zajęty, wyjaśniała, ale spróbuje znaleźć dla pana chwilkę czasu jutro.To wywierało na ludziach wrażenie.- Powiedz jej, że nie jestem zainteresowany.- Mówi, że musi znaleźć adwokata.Dziś o pierwszej jej syn stanie przed sądem.- Poradź jej, by zgłosiła się do Drewa Jacka Tyndale’a, obrońcy z urzędu.Jest dobry i nic ją to nie będzie kosztowało.Ethel powtórzyła kobiecie jego słowa.- Ale, panie Brigance, ona chce wynająć pana.Ktoś jej powiedział, że w naszym okręgu jest pan najlepszym adwokatem od spraw karnych.- W głosie Ethel słychać było rozbawienie.- Powiedz jej, że to prawda, ale nie jestem zainteresowany sprawą jej syna.Ozzie założył Willardowi kajdanki i wyprowadził go na korytarz, a potem zabrał do swojego gabinetu, znajdującego się we frontowej części aresztu okręgowego.Zdjął mu kajdanki i posadził na twardym krześle, stojącym na środku zagraconego pokoju.Sam zajął miejsce w wielkim fotelu za biurkiem i spojrzał na oskarżonego.- Panie Willard, tu stoi porucznik Griffin z drogówki.Tam oficer dochodzeniowy z mojego biura, Rady, a obok moi zastępcy Looney i Prather, których spotkał pan już ostatniej nocy, ale wątpię, by ich pan pamiętał.A ja nazywam się Walls i jestem tu szeryfem.Willard bojaźliwie odwracał głowę, by spojrzeć na przedstawianych sobie mężczyzn.Czuł się osaczony.Drzwi były zamknięte.Na biurku szeryfa stały obok siebie dwa magnetofony.- Chcielibyśmy panu zadać kilka pytań, dobrze?- Nie wiem.- Zanim zacznę, chcę się upewnić, czy zna pan przysługujące mu prawa.Po pierwsze, ma pan prawo milczeć.Jasne?- Uhm.- Może pan nic nie mówić, ale gdyby się pan zdecydował, wszystko, co pan powie, może zostać wykorzystane w sądzie przeciwko panu.Jasne?- Uhm.- Czy potrafi pan czytać i pisać?- Tak.- Świetnie.W takim razie proszę to przeczytać i podpisać.Jest tu napisane, że został pan poinformowany o przysługujących panu prawach.Willard złożył podpis.Ozzie wcisnął czerwony guzik jednego z magnetofonów.- Wie pan, że został włączony magnetofon?- Uhm.- I że jest środa, 15 maja, godzina ósma czterdzieści trzy rano?- Skoro pan tak mówi.- Proszę nam podać pełne imiona i nazwisko.- James Louis Willard.- A pod jakim imieniem i nazwiskiem jest pan powszechnie znany?- Pete.Pete Willard.- Adres?- Route 6, skrytka pocztowa 14, Lake Village, Missisipi.- Ulica?- Bethel.- Z kim pan mieszka?- Z mamą, Earnestine Willard.Jestem rozwiedziony.- Zna pan Billy’ego Raya Cobba?Willard zawahał się i zaczął się gapić na swe nogi.Buty zostawił w celi.Białe skarpetki były brudne, a na dużych palcach miały dziury.Niegroźne pytanie, pomyślał.- Tak, znam go.- Czy widział się pan z nim wczoraj?- Uhm.- Gdzie byliście?- Nad jeziorem.- O której godzinie stamtąd odjechaliście?- Koło trzeciej.- Jaki samochód pan prowadził?- To nie ja prowadziłem.- Jakim samochodem pan jechał?Znów się zawahał i zaczął się przyglądać palcom u nóg.- Nie mam już ochoty więcej mówić.Ozzie nacisnął inny guzik i taśma się zatrzymała.Nie spuszczając wzroku z Willarda, odetchnął głęboko.- Byłeś kiedyś w Parchman?Willard potrząsnął głową.- Wiesz, ilu czarnych siedzi w Parchman?Willard znów potrząsnął głową.- Jakieś pięć tysięcy.A wiesz, ilu tam jest białych?- Nie.- Około tysiąca.Willard spuścił nisko głowę, brodą dotykając piersi.Ozzie pozwolił mu zastanowić się przez minutę, a potem mrugnął na porucznika Griffma.- Czy wiesz, co ci czarni zrobią białemu chłopakowi, który zgwałcił murzyńską dziewczynkę?Willard milczał.- Poruczniku Griffin, proszę powiedzieć panu Willardowi, jak traktowani są w Parchman biali
[ Pobierz całość w formacie PDF ]