[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Prawdopodobnie niewiele z nich interesowało się gonitwami, ale wpewien sposób brały w nich udział na równi z końmi,współzawodnicząc ze sobą w elegancji.Stary tor znajdował sięwówczas na końcu alei La Castellana i był miejscem spotkańtowarzyskich wielkiej burżuazji, arystokracji, a nawet rodzinykrólewskiej, gdy na trybunach zasiadał Alfons XIII.Na krótko przedwojną rozpoczęto budowę nowego.Teraz, po blisko dwóch latachpokoju, nieukończony jeszcze hipodrom otwierał swe podwoje nawzgórzu El Pardo.Niecierpliwie oczekiwana inauguracja od tygodni nie schodziła zpierwszych stron gazet i była stałym tematem rozmów.Ojciecprzyjechał po mnie samochodem, lubił sam prowadzić.Po drodzeopowiadał, jak powstała oryginalna konstrukcja falistego dachu.Jazaś odwzajemniłam mu się wspomnieniami z tetuańskiej Hipiki orazopisem wspaniałego orszaku kalifa przejeżdżającego konno przezplac Hiszpański z pałacu do meczetu, w każdy piątek.Oboje byliśmytak zajęci rozmową, że nawet nie wspomniałam o tym, iż wieczoremmiałam się jeszcze z kimś spotkać.A kiedy wreszcie zajęliśmymiejsca na trybunie, zrozumiałam, że przyjąwszy owo niewinne zpozoru zaproszenie, weszłam prosto w paszczę lwa.Rozdział 47Ludzie tłoczyli się przy kasach, stojąc w długich na kilkadziesiątmetrów kolejkach po kupony.Na kamiennych stopniach trybun i wpobliżu torów kłębił się rozgorączkowany, gwarny tłum.Tymczasemgarstka uprzywilejowanych szczęśliwców zajmujących numerowanemiejsca rozpierała się w wygodnych krzesłach, obsługiwana przezwyfraczonych kelnerów.Gdy dotarliśmy do naszej loży, serce we mnie zamarło, jakbyścisnęły je żelazne kleszcze.Potrzebowałam zaledwie kilku sekund,by ocenić absurd sytuacji, w jakiej się znalazłam: garstka Hiszpanówginęła niemal w licznej grupie Anglików, kobiet i mężczyzn, którzy zkieliszkami w ręku, paląc, pijąc i gawędząc w swoim języku,uzbrojeni w lornetki czekali, aż bomba pójdzie w górę.A żeby niebyło najmniejszej wątpliwości, kim są i skąd pochodzą, siedzieli wcieniu rozpiętej nad trybuną brytyjskiej flagi.Miałam ochotę zapaść się pod ziemię, ale najgorsze było jeszczeprzede mną.Prawdziwy szok przeżyłam dopiero wówczas, kiedyprzesunęłam się kilka metrów w głąb i spojrzałam w lewo.Wsąsiedniej loży, jeszcze prawie pustej, powiewały na wietrze trzyjednakowe sztandary: na czerwonym tle białe koło, a w nim czarnaswastyka.Loża niemiecka, oddzielona od naszej niziutkim, niespełnametrowym murkiem, czekała na swoich gości.Na razie było tamjedynie paru wartowników przy furtce i kilku kelnerów krzątającychsię przy stoliku z poczęstunkiem.Wziąwszy pod uwagę ich pośpiechoraz pózną już godzinę, nie wątpiłam, że i ta trybuna niebawem sięzapełni.Zanim uspokoiłam się na tyle, by odzyskać zdolność myślenia ipodjąć decyzję o natychmiastowym odwrocie, Gonzalo wyjaśnił midyskretnym szeptem, kim są owi tak licznie zgromadzeni poddaniJego Królewskiej Mości.- Zapomniałem ci powiedzieć, że spotkamy się z moimi starymiprzyjaciółmi, z którymi od dawna się nie widziałem.To Anglicy,inżynierowie górnictwa z kopalni w Rio Tinto, przyjechali tu zGibraltaru.Sądzę, że będzie też sporo ludzi z ambasady.Wszyscy zentuzjazmem powitali otwarcie hipodromu.Wiesz przecież, jak naWyspach kochają konie.Nie wiedziałam i wcale mnie to nie obchodziło: miałam w tejchwili sprawy pilniejsze niż sportowe zainteresowania wyspiarzy.Naprzykład uciec od nich jak od zarazy.Wciąż brzmiały mi w uszachsłowa Hillgartha, wypowiedziane w Poselstwie Amerykańskim wTangerze: zero kontaktów z Anglikami.A tym bardziej - powinienbył dodać - pod nosem Niemców.Znajomi ojca spostrzegli nasząobecność i zaczęły się serdeczne powitania, na które Gonzalo, oldboy, odpowiadał wylewnie, a ja półsłówkami, usiłując ukryćzdenerwowanie za uśmiechem tyleż wątłym, co fałszywym, podczasgdy w myślach szacowałam możliwe rozmiary katastrofy.I tak,ściskając anonimowe ręce, rzucałam wkoło niespokojne spojrzenia iw panice szukałam jakieś szpary, przez którą mogłabym się ulotnićniepostrzeżenie.Marne szanse.Bardzo marne.Po lewej miałamobwieszoną sztandarami niemiecką trybunę.Po prawej wszystkiemiejsca zajęła grupka brzuchatych indywiduów, trzymających wupierścienionych palcach cygara, wielkie niczym torpedy.Panomtowarzyszyły kobiety o tlenionych włosach i wargach czerwonych jakmaki.Dla żadnej z nich nie uszyłam w moim atelier nawet chusteczki.Odwróciłam wzrok: nie interesowali mnie spekulanci i ichwystrzałowe flamy.Osaczona z lewej i z prawej, z przodu odcięta od światazawieszoną w próżni barierką, miałam już tylko jedno wyjście: uciectą samą drogą, którą przyszłam, chociaż wiedziałam, że to zwykłeszaleństwo.Z trybun można się było wydostać szeroką, brukowanączerwoną kostką alejką szerokości niespełna trzech metrów.Gdybympostanowiła wycofać się tamtędy, musiałabym stanąć twarzą w twarzz Niemcami, a wówczas z pewnością natknęłabym się na mojegermańskie klientki, których naiwne usta raczyły mnie smakowitymikąskami informacji, zbieranych przeze mnie z bezecnie obłudnymuśmiechem i przekazywanych tajnym służbom wrogiego mocarstwa;klientki, z którymi powinnam się przywitać i które bez wątpieniazaczną się zastanawiać podejrzliwie, co tu robi ich marokańskacouturier i dlaczego z duszą na ramieniu wymyka się z loży pełnejAnglików
[ Pobierz całość w formacie PDF ]