[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Cała ta ceremonia trwała około godziny.Wreszcie owczarz zbliżył się do Marysi, znowuzajrzał pod powieki i kiwnął głową. Będzie żyć powiedział z przekonaniem. Zamówiłem śmierć.Ale śmierć jest silna.Ona i największego zamówienia nie posłucha.Jak już gdzie uparła się, to bez zdobyczy, zpustymi rękami nie odejdzie.Dlatego wybierzcie kurę i o samej północy tu, pod oknem, za-rżnijcie.Czy ta chora to panienka, czyli też mężatka? Panienka odpowiedział Kosiba. To trzeba białą kurę.Macie białą kurę? Jest. Olga kiwnęła głową, poważnie przejęta. To ją zarżnijcie.A potem ugotujcie ją i przez cztery dni dawajcie chorej do jedzenia.Bo-że broń, nic więcej, tylko tę kurę i tę zupę, co z niej nagotowana.A teraz nie dziękujcie, bo toprzeszkadza, a ja już pójdę.Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Na wieli wieków, amen odpowiedzieli obecni.Za owczarzem wyszli z izby wszyscy,została tylko Zonia.Lekko trąciła w bok zamyślonego znachora i zapytała: Jak, Antoni, pomoże to czy nie pomoże? Nie wiem. Wzruszył ramionami. Bo widzisz, ja myślę, że takie rzeczy to zawracanie głowy.Czy od owego kadzenia imruczenia może coś poprawić się choremu?.Mój nieboszczyk mąż, co był w świecie i nawojnie, to śmiał się z tego.Gadanie i kadzenie to nie lekarstwo.Ty inaczej leczysz i po cośwzywał owczarza! On teraz każdemu będzie mówić, że tam, gdzie ty już nic nie mogłeś zro-bić, on pomógł.A ta Marysia, jeżeli miała wyzdrowieć, to i tak by wyzdrowiała.Ale teraz todla ciebie lepiej, żeby umarła, bo.Umilkła nagle pod wzrokiem Antoniego i cofnęła się pod ścianę. Co ty, co ty, Antoni?! zatrzepała szybko. Ja przecie nic złego.Tylko z życzliwoścido ciebie.Jak Boga kocham.Zmierci nikomu nie życzę.A ty zaraz.O! Bóg wie, co sobiewyobrażasz.No, nie sierdz się, ot, jasama o północy tu pod oknem kurę zarżnę.Bialutka wybiorę, całkiem bialutką. Idz już, Zonia, idz, zostaw mnie samego szepnął znachor. Pójdę.Dobranoc.A ty, Antoni, też połóż się, odpocznij.Zesłabniesz całkiem.A co dokury, bądz spokojny.Zrobię, jak owczarz kazał.Dobranoc.Wyszła i zapanowała cisza.Tylko świszczący oddech Marysi świadczył, że w tej ciszy ispokoju coś się dzieje, że coś śpieszy, śpieszy, ku nieuniknionemu zakończeniu.Przysunął taboret, oparł się łokciem o brzeg stołu i wpatrywał się w bladoniebieskie żyłkina zamkniętych powiekach dziewczyny.Zrobił wszystko, co dyktowała mu jego umiejętność, co wskazywał rozsądek, a nawetwbrew rozsądkowi, wbrew przekonaniu to, co podpowiadała rozpacz i ukryty gdzieś w zaka-markach duszy instynkt szukania pomocy i ratunku w niezrozumiałych i może nie istnieją-cych potęgach czarów.Mijał czas, za szybami noc gęstniała.Antoni Kosiba myślał, myślał o sobie, o swoim losie,o swoim życiu tak pustym dotychczas, tak jałowym i z niczym, ni z ludzmi, ni ze światem nie109związanym.Tak, nie związanym.Bo wiąże tylko uczucie.Nie chleb, nie byt, nie cudza do-broć i serdeczność, nawet nie przekonanie, iż komuś pożytek się przynosi, tylko własne uczu-cia.I wystarczyło, by pokochał kogoś całą duszą, a już los mu go zabiera, wydziera, ograbia. Znowu tak jak wtedy odezwało się coś w nim i przetarł czoło.I nagle uświadomił so-bie, że już kiedyś, niezmiernie dawno, jakby w poprzednim życiu, przeżył podobną stratę.O,był tego pewien.Los odebrał mu kogoś, kogo kochał, bez kogo nie mógł istnieć.Załomotał puls w skroniach, pod czaszką w szalonym wirze załopotały myśli. Jak to było?.Kiedy?.Gdzie?.Bo przecie było.Na pewno było.Zacisnął zęby ipalce, aż paznokcie do bólu wpiły się w dłonie. Przypomnieć.przypomnieć.Muszę przypomnieć.Umęczone nerwy zdawały siędrgać w naprężeniu.Myśli rozbijały się w nieuchwytne strzępki, w bezkształtną, białą pianę,jak woda na młyńskim kole, i nieuchwytnym, mglistym obrazem zaczęły występować rysy.Aagodny owal twarzy.Półuśmiech zdobi usta, jasne włosy i wreszcie oczy.Ciemne, głębo-kie, nieodgadnione.Z suchej, ściśniętej krtani Antoniego Kosiby wyrwało się słowo nieznane i najbardziejznajome, imię nie słyszane nigdy, a najbliższe: Beata.Powtórzył je w zdumieniu, w przerażeniu i w nadziei jeszcze raz.Czuł, że się w nim cośdzieje, że odkrywa coś niezmiernie doniosłego, że jeszcze sekunda, a otworzy się przed nimjakaś wielka tajemnica.Zwarł się w sobie, skurczył.Nagle za oknami ostry, przerazliwy krzyk ptasi rozległ się w ciszy.Jeden, drugi, trzeci.Antoni Kosiha zerwał się z miejsca i w pierwszej chwili ,nie wiedział, co się stało.Dopieropo pewnym czasie zrozumiał. To Zonia zarzyna kurę.Białą kurę.To północ.Prędko zbliżył się do Marysi.Jak mógł tak długo zostawić ją.Dotknął jej ręki, policzka,czoła.Zbadał puls, przysłuchał się oddechowi.Nie ulegało wątpliwości: gorączka spadła, spadła gwałtownie.Policzki i dłonie były zale-dwie ciepłe. Ona.stygnie, to już koniec pomyślał.Nie tracąc czasu, rozpalił w piecu ogień, do małego garnczka wsypał garść ziół.Po kilkuminutach napój na wzmocnienie serca był gotowy.Wlał do ust chorej trzy łyżeczki, po upły-wie godziny puls wydał mu się jakby nieco silniejszy.Powtórzył dawkę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]