[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ów człowiek, którego doktor spotkał przed bramą.Na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że nasz mały problem jest rozwiązany i że ów obcy poszedł do pawiloniku zobaczyć się z Urszulą Bourne.Nie było wątpliwości, że poszedł on właśnie do pawiloniku, ponieważ znalazłem tam gęsie piórko.To natychmiast podsunęło mi myśl o narkomanie, i to o narkomanie, który wpadł w nałóg w Ameryce, gdzie wąchanie „śniegu” jest częstsze niż w tym kraju.Człowiek, na którego natknął się doktor Sheppard, mówił z akcentem amerykańskim.To pasowało do moich wniosków.Ale nie pasowała tutaj jedna rzecz.Czasy! Urszula Bourne nie mogła udać się do pawiloniku przed dziewiątą trzydzieści, podczas gdy ów gość był tam już parę minut po dziewiątej.Mogłem oczywiście przyjąć, że czekał na nią pół godziny.Jedyna druga możliwość to dwa niezależne spotkania w pawiloniku.Eh bien, jak tylko zacząłem o tym myśleć, wyszły na jaw różne ciekawe fakty.Dowiedziałem się, że gospodyni, panna Russell, była tego ranka u doktora Shepparda i wykazała wielkie zainteresowanie metodami leczenia nałogowych narkomanów.Łącząc to ze znalezieniem gęsiego piórka, przyjąłem, że ów nieznajomy mężczyzna przyszedł do Fernly, aby spotkać się z gospodynią, a nie z Urszulą Bourne.A więc z kim spotykała się Urszula Bourne? Nie musiałem długo nad tym myśleć.Przede wszystkim znalazłem obrączkę z napisem „Od R.” i datą.Potem dowiedziałem się, że widziano Ralfa Patona, jak o godzinie dziewiątej dwadzieścia pięć szedł alejką w stronę pawiloniku.Dowiedziałem się również o pewnej rozmowie, która miała miejsce tego samego popołudnia w lasku pod miasteczkiem — o rozmowie między Ralfem Patonem a nieznaną dziewczyną.A więc fakty zaczęły do siebie pasować.Małżeństwo w tajemnicy, zaręczyny ogłoszone w dzień tragedii, burzliwa rozmowa w lesie, wieczorne spotkanie w pawiloniku.To przy okazji zdradziło mi jedną rzecz: zarówno Ralf Paton, jak i Urszula Bourne (czy też Paton) mieli najpoważniejsze powody, by życzyć sobie śmierci pana Ackroyda.I niespodziewanie wyjaśniło to jeszcze jedną sprawę: to nie Ralf Paton rozmawiał z panem Ackroydem o dziewiątej trzydzieści w gabinecie.A więc zbliżamy się do bardzo interesującego problemu.Kogo Ackroyd przyjmował w gabinecie o dziewiątej trzydzieści? Nie Ralfa Patona, który był z żoną w pawiloniku.Nie Charlesa Kenta, bo on już sobie poszedł.Kogo więc? Postawiłem sobie genialne i bardzo odważne pytanie: czy w ogóle był z nim ktokolwiek?Poirot pochylił się do przodu i wypowiedział te ostatnie słowa z triumfalną nutą, potem znów się cofnął, jak człowiek, który zadał decydujący cios.Raymond nie był jednak oszołomiony rewelacją Poirota i lekko zaprotestował:— Czy pan sugeruje, że kłamałem, panie Poirot? Dowód, że ktoś był w gabinecie, nie opiera się bynajmniej tylko na moim oświadczeniu.Najwyżej mogłem się mylić co do dokładnego brzmienia słów.Proszę pamiętać, że major Blunt również słyszał głos pana Ackroyda.Był na tarasie i choć nie pochwycił treści, wyraźnie słyszał rozmowę.Poirot skinął głową.— Nie zapomniałem o tym — powiedział spokojnie.— Ale major Blunt miał wrażenie, że to pan jest w gabinecie z Rogerem Ackroydem.Przez chwilę Raymond wydawał się zaskoczony.Szybko jednak powrócił do równowagi.— Ale Blunt wie teraz, że się mylił — odparł.— Właśnie! — zgodził się Blunt.— A jednak musiał być jakiś powód, dla którego major Blunt pomyślał o panu — upierał się Poirot.— O nie — podniósł rękę.— Ja wiem, jaki pan poda powód, ale to mi nie wystarcza.Musimy szukać innego.Wyjaśnię inaczej.Od samego początku uderzała mnie jedna rzecz: rodzaj słów, które usłyszał pan Raymond.Zadziwiające, że nikt nie zwrócił na to uwagi i nie dostrzegł w nich nic szczególnego.— Poirot przerwał na chwilę, potem przytoczył spokojnie: — „Ostatnimi czasy moje zobowiązania finansowe uległy znacznemu zwiększeniu i nie mogę, niestety, pozytywnie ustosunkować się do pańskiej prośby…”.Czy nic was w tym nie uderza?— Raczej nie — odparł Raymond.— Pan Ackroyd często dyktował mi listy, w których używał niemal tych samych słów.— O właśnie! — wykrzyknął Poirot.— O to mi właśnie idzie! Czy ktoś użyłby takich słów w rozmowie? Niemożliwe, aby to zdanie pochodziło ze zwykłej rozmowy dwóch ludzi.Natomiast gdyby pan Ackroyd dyktował list…— Miał pan na myśli, gdyby czytał na głos list — powiedział wolno Raymond.— Ale też musiałby czytać komuś?— Dlaczego? Nie mamy żadnego dowodu na to, że ktoś inny znajdował się w gabinecie.Nikt nie słyszał innego głosu oprócz głosu pana Ackroyda, proszę o tym pamiętać!— No, ale przecież nikt nie czytałby sobie na głos listów tego typu! Chyba… chyba że pomieszałoby mu się w głowie!— Wszyscy zapomnieliście o jednej rzeczy — powiedział z zadowoleniem Poirot.— O wizycie pewnego człowieka w poprzedzającą środę.Spojrzenia zebranych skupiły się na detektywie.— Tak, tak — Poirot kiwał zachęcająco głową.— W środę.Młody człowiek, który przyszedł, sam w sobie nie był ważny.Ale ważna jest firma, którą reprezentował.— Przedsiębiorstwo dyktafonów! — Raymond aż się zachłysnął.— Rozumiem teraz.Dyktafon! To pan ma na myśli?Poirot skinął głową
[ Pobierz całość w formacie PDF ]