[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jestem wszechwładny.I bezwładny.Wszechpotężny impotent.Było to lato piorunów, słońca i podwójnych tęcz.Zdarzały się epifanie.Spotkałem wreszcie bombowe bobo, spełniając tym samym ironiczną przepowiednię swych snów.I na własne oczy ujrzałem zatrzymany zegar w Treblince.Działalność naszej jednostki można pewnie uznać za naturalną kontynuację mojej pracy w lagrze.Funkcjonowaliśmy na styku biurokracji i informacji.Akurat dokonywała się dekoncentracja Żydów, których wprowadzano z powrotem w krwiobieg społeczeństwa, nas zaś skierowano do pomocy w rozbiórce, w deglomeracji gett, bo wciąż nawalało w nich światło, dzieci wydawały się takie stare, przytłoczone wiedzą, a wszyscy poruszali się dużo za wolno albo dużo za szybko.Widać było, że getta nawet jako prowizorka nie zdają egzaminu, budziła się więc obawa, przelotna lecz mdląca, że cały zamysł, całe marzenie od początku jest zgubnie przeszarżowane: zbyt wielu, zbyt wielu.Jakże pragnęło się obalić mury gett.Ale była to przecież nasza misja: uzdrowić Niemcy.Uleczyć ich rany, uzdrowić organizm.Jedno getto, w Litzmannstadt, miało swojego „króla”: Chaima Rum-kowskiego.Sam widziałem, jak paradował po osłupiałych ulicach, z orszakiem dworzan, w powozie, który popychał siwy koń podobny do papierowego worka z wodą i kośćmi.Rumkowski był władcą.Ale czym władał?Zakasaliśmy więc rękawy i zaczęli ich rozwozić po rodzinnych wioskach i tak dalej.Była to czysta logistyka, lecz miała też aspekt twórczy.Używaliśmy furgonetek, furgonetek ze znakiem Czerwonego Krzyża; karabinów maszynowych i dynamitu.Wykazałem się niejakim talentem w dziedzinie neuropsychiatrii.Ludzie, którym udzielałem porad (i przepisywałem środki uspokajające), początkowo uskarżali się na koszmary nocne, lęki i niestrawność - lecz przed końcem służby wszyscy wyzdrowieli.Czasem musieliśmy uciekać się do żenująco nieeleganckich metod, a użycie dynamitu za każdym razem wymagało wielogodzinnych, katorżniczych przygotowań.W pewien ranek, gdy grad z deszczem ciął z ukosa i marzły kałuże, urządzaliśmy kilka żydowskich rodzin w jakimś graj dole nad Bugiem.Kolejność była ta sama co zawsze: wygarnęliśmy całą partię ze zbiorowego grobu w lesie i stanęli koło furgonetki na bocznej drodze, czekając, aż tlenek węgla zrobi swoje.Wszyscy moi ludzie przebrani byli za lekarzy: w białych kitlach, z dyndającymi stetoskopami, wśród rozmów, śmiechu i dymu z papierosów czekali, aż w furgonetce wybuchnie znajoma wrzawa, krzyki i łomotanie pięściami.Ja sam bawiłem się cywilizowaną cygaretką.Zawieźliśmy ich bliżej miasteczka, w miejsce, gdzie nasz człowiek przygotowywał już stosy ubrań.Wysiedli gęsiego.Była wśród nich matka z niemowlęciem, na razie oboje oczywiście nadzy.Dziecko płakało w wytrwałym, muskularnym rytmie długodystansowca: pewnie bolało je ucho.Matkę krzyki te wyraźnie doprowadzały do rozpaczy.Szła jak ogłuszona, ze zmartwiałą twarzą.Pomyślałem, że może nie całkiem otrzeźwiała po dawce tlenku węgla.Byłem szczerze zatroskany.Odstawiliśmy tych mniej więcej trzydzieści dusz do niskiego baraku zawalonego prymitywnymi maszynami do szycia, wrzecionami, belami tkanin.W normalnej sytuacji należałoby teraz wszystkich zapłoszyć do ich piwnic i wygódek.Lecz ci Żydzi pod wodzą zapłakanego dziecka uroczyście przemaszerowali między kilkoma kotarami i kocami zwisającymi z sufitu, aby kolejno cofnąć się w otwór w ścianie, pozostały po brakującej desce.Własnoręcznie wstawiłem ją na miejsce, mówiąc półgłosem: Guten Tag.Sam nie wiem: byłem wzruszony ich niezmąconym milczeniem, stłumionym szlochem dziecka.Raus! Raus! - krzyknąłem: na własnych ludzi, którzy zaczęli już swawolić, penetrując barak, kładąc tu i ówdzie rozmaite błyskotki, błahostki, łakocie, kromkę chleba, parę pomidorów - tradycyjnie, dla Żydów na potem.Raus! Raus! Raus! Zostałem jednak sam w baraku, w zupełnej ciszy, przyczajony pod ścianą, i słuchałem.Czego? Płaczu niemowlęcia, no i tego dźwięku, który pewnie wydaje cała planeta, kiedy chce ukoić: „Szszsz.Szszsz.” Cicho, sza.Odszedłem na palcach i dołączyłem do swoich ludzi.Bez hałasu.Najlepiej niech sami sobie poradzą.Szszsz.Może tak właśnie koją płacz swoich dzieci.Trzydzieści dusz w czarnej dziurze mówi: Szszsz.Widać bardzo kochali to dziecko.Lecz mocy oczywiście nie miało żadnej.No i wreszcie Treblinka, w której złożyliśmy krótką wizytę kurtuazyjną, wracając przez północną Polskę do domu, do Rzeszy.Ten obóz także na wpół już rozebrano, gdyż spełnił swoje zadanie.Podobnie jak w Auschwitzu, żaden pomnik nie miał zaznaczyć opustoszałego miejsca.Lecz nie spóźniłem się.Zdążyłem jeszcze zobaczyć słynny „dworzec”, a raczej makietę, fasadę.Oglądana z boku, strzelała ku zimowemu niebu jak szyna ortopedyczna.Oczywiście po to, żeby uspokoić Żydów - z Warszawy, Radomia i Białostocczyzny - których obóz już obsłużył.Widać było szyldy: RESTAURACJA, KASA, TELEFON i tym podobne, tablicę z informacjami o przesiadkach dla pasażerów wybierających się w dalszą podróż, no i zegar.Żaden dworzec, żadna podróż nie może się obejść bez zegara.Kiedy go mijaliśmy w drodze na inspekcję żwirowni, duża wskazówka celowała w dwunastą, a mała w czwartą.Błąd! Pomyłka, gruba nieścisłość: była dokładnie trzynasta dwadzieścia siedem.Lecz potem znów minęliśmy zegar i zobaczyliśmy, że wskazówki się nie cofnęły
[ Pobierz całość w formacie PDF ]