[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Zobaczysz, Marty, jak cię złapią bóle parte, sama poprosisz o zastrzyk.Wspomnisz moje słowa.Marty nic sobie z tego nie robi.Nieświadomie depcze oto jedną z ukochanych działek martyrologicznych Mamy.Żadna, ale to absolutnie żadna kobieta nie powinna rodzić bez strachu, bólu i gwałtu.To świadczy o kobiecości.Odwożę Marty do domu i zjadam u nich kolację.Są strasznie przejęci nowym domem.Kładziemy się dopiero po północy.Dla nich jest to okres wielkich przemian: nowy dom, dziecko.Chętnie uczestniczę w ich radości.Nazajutrz, po śniadaniu, bumelujemy jeszcze trochę; rodzicom powiem, że byłem na mszy.Właśnie mam zamiar do nich dzwonić, sprawdzić, jak się mają, kiedy odzywa się telefon.To Mama.- Jacky, musisz tu natychmiast przyjechać.On naprawdę kompletnie zwariował.Przyjeżdżaj w tej chwili! Strasznie się boję i już muszę kończyć, pospiesz się!Odkłada słuchawkę.Cholera jasna! To się nigdy nie skończy! Mama już czuje, że zbieram się do domu i kombinuje, jak by tu mnie zatrzymać.Wiem, że to nieprawda, że sam się w ten sposób usprawiedliwiam, ale taka myśl przechodzi mi przez głowę.Ledwie staję w drzwiach domu rodziców, Mama zaczyna mi dawać gwałtowne znaki.Tym razem naprawdę chce ściągnąć moją uwagę tak, żeby Tato tego nie dostrzegł.Sprawa musi być poważna.Tato jest czymś przejęty, przybity; ciekawe, co się stało.Mama prowadzi mnie przodem do swojej sypialni na tyłach i zamyka drzwi.Tato spaceruje w kółko po ogrodzie, bez celu, niespokojnie.- Jacky, to wariat!Wybucha płaczem.Przytulam ją.- Co się stało, Mamo?Przez dłuższą chwilę nie może wydobyć głosu, tylko tuli się do mnie kurczowo.Wreszcie uwalnia się z moich objęć i siada na łóżku.Nogami nawet nie sięga podłogi.Jest jeszcze w koszuli nocnej, szlafroku i rannych pantoflach.Włosy ma na lokówkach, twarz grubo posmarowaną kremem.Sprawa musi być bardzo poważna, skoro Mama pozwala komukolwiek oglądać się w takim stanie.- Jacky, on opowiada o ludziach całkiem mi nie znanych albo o takich, o których wiem na pewno, że już nie żyją.Upiera się, żebyśmy wyjechali do Cape May w New Jersey, zobaczyć, co tam słychać u znajomych.Wyobrażasz sobie coś podobnego?Znowu płacze.- I z powrotem nazywa mnie Bess!Zerka za okno.Tato plewi wzdłuż murku okalającego patio.- Jacky, on chodzi po całym domu, otwiera i zamyka drzwi, zagląda w szafy, do kredensu i cały czas kręci przy tym głową.Jakby szukał czegoś, co mu zginęło.Knebluje usta wierzchem dłoni.- Mnie się wydaje, że zginęła mu piąta klepka.Potrafi gapić się na mnie, jakby w ogóle nie wiedział, kto ja jestem.To straszne! Potrafi być miły i dobry - a nagle spojrzy na mnie wzrokiem szaleńca i tylko czekam, aż zapyta: “A coś ty za jedna?"Przez okno patrzę na Tatę w ogrodzie.Przemierza go tak, jak tygrys albo lew przemierza nadto znaną klatkę - i, jak zwierzę w klatce, bez nadziei wypatruje mimo wszystko jakiejś szparki, jakiegoś otworu albo zakamarka, którego jeszcze dotąd nie odkrył.- On jest silny, Jacky, ja go znam.Boję się, kiedy nocą przychodzi do mnie do pokoju.Przychodzi po cichutku, skrada się, jakbyśmy wcale nie byli małżeństwem i jakby miał z tego powodu nieczyste sumienie.Kiedy się pieścimy, cały czas do mnie mówi i nazywa mnie Bess.Mówi nawet o tym, co akurat robi.On nigdy taki nie był, Jacky, nigdy głośno nie mówił o tych rzeczach.Ja się go boję!Zrobiło się bardzo nieprzyjemnie.Muszę pomówić z Tatą.Może to nic wielkiego, tylko upodobanie Mamy do dramatyzowania sytuacji - a może jednak coś tu nie gra.Może Tato znowu cofa się w chorobę i to są pierwsze tego oznaki.Tato jest w szklarni.Troskliwie oporządza sadzonki i rośliny.Może to bzdura z gadaniem do roślin, ale jestem pewien, że one czują, komu na nich naprawdę zależy.Istnieje jakiś rodzaj telepatii między człowiekiem a rośliną.Fakt, że rośliny nie mówią, nie oznacza niemożności porozumienia.Kiedy wchodzę do oranżerii, Tato natychmiast się do mnie odwraca.Patrzy mi prosto w oczy.Mama nie przesadziła: on rzeczywiście jest jakiś obcy; jakby próbował ustalić, czy może mi zaufać.- Co ona ci mówiła, John?Nachylam się, pod pozorem bliższego obejrzenia zielonej rośliny o grubych, kaktusowatych liściach i z małym żółtym kwiatuszkiem na czubku.- Mówiła, że się boi, Tato.Boi się, że straciłeś rozum.Tato patrzy pod nogi, potem bierze pustą torebkę, przygotowaną na któryś z kwiatków.- Przejedźmy się gdzieś, John.Chcę z tobą porozmawiać w cztery oczy, tak, żeby nikt nam nie przerywał.Wychodzimy z oranżerii.Kiedy już jesteśmy na dworze, Tato wraca jeszcze na chwilę do środka i nastawia czasomierz automatycznego nawilżacza.Delikatna mgiełka kropel wody rozpyla się po szklarni z cichym sykiem.Ciekawe, czy Tato sam wymyślił ten system nawadniania, czy też jest to standardowe wyposażenie oranżerii.Z Tatą nigdy nic nie wiadomo: czasami potrafił zmajstrować jakieś urządzenie usprawniające życie i ani słowem o tym nie napomknąć.Dopiero od kilku tygodni widzę, jaki był zawsze zamknięty w sobie.Zapuszczam silnik.Tato idzie po sweter i czapkę.Nie mam pojęcia, jak się tłumaczy przed Mamą.Czuję, że sytuacja wymyka się spod mojej kontroli.Tato wsiada do samochodu.- Możemy się przejechać do Venice, John? Takie dziś piękne słońce, chciałbym popatrzeć na morze.Właśnie skręciłem w Beethoven Street, kiedy Tato częstuje mnie swoją rewelacją jak obuchem w głowę.Nie patrzy przy tym na mnie, wbił wzrok w przednią szybę.- Johnny, jakie jest prawdopodobieństwo tego, że mam żonę i czworo dzieci w Cape May, New Jersey?W pierwszej chwili myślę - zwariował.Mama miała rację od samego początku.Drugim impulsem jest strach, a po nim przychodzi kompletny zamęt.Skupiam się na kierownicy.Chcę gdzieś zaparkować, zanim rozwiniemy ten temat.- Myślę, że prawdopodobieństwo tego jest znikome, Tato.Usiłuję mówić tonem neutralnym, konkretnym, walczę z paniką.- O ile wiem, od przeszło trzydziestu lat mieszkasz w Kalifornii, a przedtem przez dwadzieścia pięć lat mieszkałeś w Filadelfii.Dwadzieścia pięć lat przepracowałeś u Douglasa i noc w noc sypiałeś w jednym łóżku z Mamą, za wyjątkiem nocy spędzonych w szpitalu.Staram się zachować zdrowy rozsądek, grać psychologa, panować nad sytuacją.- Ja, oczywiście, ostatnimi laty niewiele tu bywałem, więc może nie mnie należy pytać o zdanie, a raczej Joan albo Mamę.Chcę stworzyć pozory, że pytanie było logiczne.Nie wiem, z czym mam do czynienia, a wiem, jak często niechcący wszystko psuję ze strachu.Zaczyna mi grać w kiszkach.To pewna oznaka szoku, nawet jeżeli jeszcze nie całkiem dotarł do głowy.Najgorszą cechą starzenia się jest dla mnie stopniowa utrata odporności nerwowej, zdolności spokojnego myślenia, analizowania, planowania w sytuacji, kiedy jestem wytrącony z równowagi, zmęczony albo zaniepokojony.Tato płacze.Z początku są to tylko ciche łzy i głębokie westchnienia, bez szlochu.Nie wiem, co robić.Kieruję wóz na parking, gdzie będziemy mogli chwilę spokojnie posiedzieć.Staję przodem do oceanu, z widokiem na rozległą plażę, aż po falochrony
[ Pobierz całość w formacie PDF ]