[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mieszka teraz w Wietnamie, jest nauczycielką w Hanoi, a jej mąż pracuje z Wietnamczykami przy odbudowie miasta.Zaadoptowała ślicznego chłopca i zamierza zaadoptować za rok dziewczynkę.Chce z tą dwójką zamieszkać na tajlandzkiej wyspie Ko Samui, z dala od zanieczyszczeń Hanoi, kiedy mąż skończy już doglądać ostatni z odbudowywanych domów.Skutek jest taki, że nasz najmłodszy Will wciąż bywa wujkiem lub stryjkiem dla siostrzeńców i bratanków.I sprawdza się w tej roli, bawi się z dziećmi tak, jak one tego pragną, zaciera różnicę wieku, czyta im, uczy je.Aż miło patrzeć, jak ten szczupły, wysoki chłopak (ponad metr osiemdziesiąt) przysiada się do malców na podłodze lub gniecie się z nimi na jednym fotelu.Polubił dzieci do tego stopnia, że zapisał się na kurs, który pozwolił mu zostać nauczycielem w podstawówce; słowem, pozwolił mu zostać wujkiem zawodowo.Teraz czas na coś smutniejszego.Na Uniwersytecie Amerykańskim, gdzie zaliczył ów kurs nauczycielski, Will uzyskał zgodę na odbycie praktyki w Amerykańskiej Szkole w Paryżu.W przyszłości Will zamierza uczyć w jakiejś szkole amerykańskiej czy międzynarodowej, jak siostra i brat, i jak zmarła siostra z mężem.Na rok przed podjęciem decyzji Will odbył próbne zajęcia w różnych klasach, od przedszkola po szóstą, by znaleźć najbardziej odpowiadający mu poziom, na którym może dać z siebie najwięcej.Zdecydował się na zerówkę.Dzieci przepadały za nim, może dlatego, że nie traktował ich z góry.Próbował wszystko wyjaśniać, pojęcia i myśli, tak żeby dzieci mogły zrozumieć.I słuchały uważnie.Wiem, bo Emily uczyła w tamtejszym przedszkolu przez dwadzieścia dwa lata; zna wszystkich nauczycieli, którzy wciąż liczą się z jej zdaniem, chociaż jest już emerytką.Tymczasem jakieś małżeństwo zaprotestowało przeciw zajęciom Williama.Spadło to jak grom z jasnego nieba.Nie było żadnych dyskusji, rozmów.Chodziło o to, że Will traktuje dzieci jak dorosłych, że odpowiada na wszystkie ich pytania.Poszli do dyrektora, zdolnego, młodego człowieka, o minimalnym doświadczeniu na stanowisku.Zasypali go pretensjami.Żądali, by dzieci traktować jak dzieci.Widocznie William odebrał im jakąś część dziecięcej miłości, którą zastrzegli dla siebie.Może dlatego, że był wobec dzieci zanadto przyjacielski.Oboje przedstawili się jako „żarliwi chrześcijanie”.Pewnie nie pamiętali słów Chrystusa: „Pozwólcie dzieciom przyjść do mnie”.Zresztą czego się spodziewać po Chrystusie? Że, będzie dzieciom czytał bajkę o trzech misiach? Główne zastrzeżenie brzmiało tak: nauczyciel musi być nauczycielem, a nie przyjacielem.Dyrektor uległ presji i nie odnowił Willowi zgody na praktykę w następnym roku.Nic nie próbował wyjaśniać.Nauczyciele byli oburzeni.Znali Willa jako człowieka i jako początkującego pedagoga.Bywali na jego zajęciach.Co z tego.Przecież to nie oni płacą czesne, tylko ci żarliwi chrześcijanie.Will był załamany.Już za późno, żeby na przyszły rok załatwić inną praktykę.Więc Will kontynuuje studia i nie zamierza dać za wygraną.Mam nadzieję, że szybko sobie poradzi.Pomoże mu uniwersytet, na którym kończy kurs magisterski i wyrabia uprawnienia nauczycielskie; Will ma przeciętną cztery.W ten sposób zacznie się marnować jako prawdziwy wujek.Większą część lata spędził z małymi kuzynami.Są w nim zakochani.A przebywanie z nimi zaspokaja jego potrzebę bycia wujkiem.A moim zdaniem jest wujkiem idealnym.Mój syn.Na początku tej książki, w prologu, pisałem o uczuciach związanych ze śmiercią, których doznawałem jako młody człowiek w wieku dziewiętnastu lat, i o późniejszych, kiedy już byłem „starcem” liczącym czterdziestkę.Wracając do wyobrażeń śmierci, wyniesionych z dzieciństwa, napisałem:Wiedziałem, rzecz jasna, że wszyscy umieramy, ale śmierć rozumiana osobiście to inna sprawa.Czymś niewyobrażalnym była dla mnie ta śmierć, która wyklucza z życia właśnie mnie, która właśnie mnie odrywa od przyjaciół, właśnie mnie, samego jak palec, odcina od całej reszty, nie zważając na koleje mojego życia ani na to, ku czemu ono zmierza.Po prostu nie byłem przygotowany do najważniejszego „dania za wygraną”; owego - w sensie biblijnym czy może szekspirowskim - „oddania ducha”.Kto wie, chyba ta cała książka jest właśnie o tym.Staram się przygotować do umierania, poddania się, do zawołania „wujku!” do siebie samego.Bo w końcu każdy z nas musi się z tym zwrócić właśnie do siebie i miejmy tylko nadzieję, że zrobimy to z wdziękiem, zadając jak najmniej bólu sobie i tym, których kochamy.Jeszcze gorsza rzecz od przeżycia własnych dzieci może się nam przydarzyć, kiedy przeżyjemy samych siebie.A o to łatwo.Do kogo zawołać wtedy „wujku”? Może do własnych dzieci, jeżeli się je ma.Jeżeli żyją.Lecz nikt nie lubi zatruwać życia tych ukochanych przez nas młodszych, ani życia ich dzieci; nie lubi wnosić w ich domy odoru starości i śmierci.Lecz pamiętajmy, że trudy lat zbyt często stępiają naszą wrażliwość, zwłaszcza wobec cudzych odczuć i potrzeb.Nie, niech nasze dzieci nie cierpią, jeżeli je naprawdę kochamy.Jednak kiedy nasze życie trwa dłużej niż nasza zdolność zadbania o siebie, to ktoś się musi nami zająć.Niektórzy sądzą, że to sprawa pewnego dobrze znanego całemu narodowi wujka, mianowicie wyśnionego Wuja Sama.Lepiej jednak zaliczać się do szczęśliwców, zdolnych opłacić kogoś, kto zmieni pieluchy, opróżni basen, dopilnuje posiłku, uczesze, umyje zęby (jeżeli jeszcze są), pomoże w razie upadku, złamania nogi lub stawu biodrowego, kto zawiezie do szpitala w razie wylewu lub ataku serca; dopiero jeśli tego kogoś zabraknie, warto pomyśleć o Wujku Samie lub dzieciach.A jeśli i ich zabraknie, zostają jacyś najemni pracownicy w publicznym zakładzie, dla których człowiek jest tylko rodzajem pracy i odpowiedzialności służbowej.Jeżeli masz tyle szczęścia (lub pecha), że wciąż jeszcze jesteś przy zdrowych zmysłach, to najbardziej w świecie pragniesz miłości.I najprawdopodobniej właśnie na to nie powinieneś liczyć.Trudno kochać kogoś, kogo się nawet nie zna albo - to już najgorsze - kogo się znało i kochało, a teraz nawet nie poznaje; jeżeli ktoś już zapomniał, jak się nazywamy, i używa wobec nas imion, których nie słyszeliśmy nigdy w życiu.Nie mówię tu o wyjątkach, o żadnych przypadkach skrajnych.Właśnie tak umiera wielu starych ludzi, którzy nie zdążyli umrzeć w porę.Pewnie i o tym jest ta książka: o umieraniu w podeszłym wieku.To już tak bliska sprawa, że pora pomyśleć poważniej.Jedno wydaje się istotne: człowiek musi odpowiadać za człowiecze „ja”
[ Pobierz całość w formacie PDF ]