[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Stój.Stój w miejscu, bo będę strzelał!- Hal? - odezwał się gdzieś za nim słaby i drżący kobiecy głos.- Co tam robisz? Z kim rozmawiasz, ty pierdolony kutasie?Zakłopotany i zrozpaczony Moores odwrócił się na chwilę do tyłu.Tylko, jak powiedziałem, na chwilę, ale wystarczająco długą, bym zdołał mu wyrwać z dłoni pistolet.I zrobiłbym to, gdybym potrafił poruszyć rękoma.Miałem wrażenie, że ktoś przywiązał do nich ciężary.W głowie szumiało mi jak w głośniku radiowym podczas burzy.Pamiętam tylko, że czułem lęk i rodzaj tępego zażenowania wobec Hala.Harry i John Coffey dotarli do schodów, lecz Moores odwrócił się z powrotem i ponownie uniósł pistolet.Powiedział później, że owszem, miał szczery zamiar zastrzelić Coffeya; podejrzewał, że jesteśmy wszyscy zakładnikami, a inicjator całej akcji kryje się gdzieś w cieniu koło ciężarówki.Nie miał pojęcia, dlaczego przywieziono nas do jego domu, ale najbardziej prawdopodobnym motywem wydawała się chęć zemsty.Zanim zdążył strzelić, Harry dał krok do przodu i zasłonił Coffeya własnym ciałem.Coffey nie kazał mu tego robić; Harry uczynił to z własnej inicjatywy.- Nie, panie dyrektorze - odezwał się.- Wszystko jest w porządku! Nikt nie jest uzbrojony, nikomu nie stanie się nic złego, przyjechaliśmy tu, żeby pomóc.- Pomóc? - Potargane krzaczaste brwi Mooresa uniosły się w górę.Piorunował nas wzrokiem.Nie spuszczałem oczu z odbezpieczonego kurka pistoletu.- Pomóc w czym? Pomóc komu?Jakby w odpowiedzi ponownie odezwał się kobiecy głos, swarliwy i kompletnie wyzbyty wstydu.- Chodź tutaj i wypiłuj mi szparę, ty sukinsynu! I przyprowadź swoich zasranych kolesiów! Niech mnie wydupczą po kolei!Spojrzałem na Brutala, wstrząśnięty do szpiku kości.Potrafiłem zrozumieć, że Melinda przeklina - że guz spowodował, iż zaczęła używać brzydkich wyrazów - ale to było coś więcej niż brzydkie wyrazy.O wiele więcej.- Co wy tutaj robicie? - zapytał nas ponownie Moores.W jego głosie nie słychać było już poprzedniej determinacji; osłabiły ją jazgotliwe krzyki jego żony.- Nie rozumiem.Czy to ucieczka, czy.W tym momencie John Coffey odsunął Harry’ego - podniósł go po prostu do góry i postawił obok - i wszedł na ganek.Stanął między mną i Brutalem, tak wielki, że zepchnął nas niemal na rosnący po obu stronach ostrokrzew.Oczy Mooresa powędrowały za nim w górę, tak jak podnoszą się oczy kogoś, kto chce zobaczyć koronę wysokiego drzewa.I nagle świat trafił z powrotem na swoje miejsce.Zniknął duch niezgody, który rozproszył moje myśli niczym potężne palce przesiewające piasek albo ziarna ryżu.Zrozumiałem chyba także, dlaczego Harry był zdolny do działania, podczas gdy ja i Brutal staliśmy zdezorientowani i bezradni przed naszym szefem.Harry’emu towarzyszył John - a czymkolwiek jest ten drugi duch, który stanowi przeciwwagę dla ducha niezgody, tkwił on wtedy w Johnie Coffeyu.I kiedy John podszedł do dyrektora Mooresa, ten właśnie duch - coś białego, tak właśnie o nim myślę, jako o czymś białym - zaczął panować nad sytuacją.Ta druga moc nie odeszła, ale widziałem, jak cofa się niczym cień w promieniu jasnego światła.- Chcę pomóc - powiedział John Coffey.Moores otworzył usta i patrzył na niego zafascynowanym wzrokiem.Coffey wyjął mu z ręki pistolet i podał go mnie, lecz nie sądzę, żeby Hal zdawał sobie w ogóle z tego sprawę.Opuściłem ostrożnie odbezpieczony kurek.Później, sprawdzając cylinder, odkryłem, że nie było w nim wcale nabojów.Czasami zastanawiam się, czy Hal o tym wiedział.- Przyjechałem jej pomóc - mruczał John.- Tylko pomóc.Nie chcę niczego więcej.- Hal! - zawołała z sypialni Melinda.Jej głos wydawał się teraz nieco silniejszy, ale także bardziej przestraszony, jakby ten duch, który wprawił nas w takie zmieszanie, wycofał się do niej.- Kimkolwiek są, każ im się wynosić! Nie chcemy żadnych kramarzy w środku nocy.Nie potrzebny nam elektroluks ani hoover! Ani francuskie majtki z dziurką w kroczu! Wyrzuć ich! Powiedz, żeby spierdalali w podskokach.Coś stłukło się - to mogła być szklanka - a potem usłyszeliśmy jej płacz.- Chcę tylko pomóc - powtórzył John Coffey tak cicho, że jego głos graniczył z szeptem.Nie zwracał uwagi ani na jej szloch, ani na wulgarne słowa.- Tylko pomóc, szefie, nic więcej.- Nie możesz - stwierdził Moores.- Nikt nie może jej pomóc.Słyszałem już gdzieś ten ton i po chwili uświadomiłem sobie, że sam nim przemawiałem tamtej nocy, gdy wszedłem do celi Coffeya.Mówiłem wtedy jak zahipnotyzowany.Zajmij się swoimi sprawami, a ja zajmę się swoimi, powiedziałem do Delacroix.tyle że w gruncie rzeczy to John Coffey zajął się moimi sprawami, podobnie jak teraz miał zająć się sprawami Mooresa.- Chyba możemy - powiedział Brutal.- I nie ryzykowalibyśmy utraty pracy, a może nawet tego, że wylądujemy za kratkami, tylko po to, żeby odjechać teraz z kwitkiem.Nie wspomniał oczywiście, że zaledwie przed trzema minutami obaj byliśmy gotowi to zrobić.John Coffey odebrał nam teraz wszelką inicjatywę.Wszedł do środka, mijając w progu Mooresa, który wyciągnął bez przekonania rękę, żeby go zatrzymać.Ześlizgnęła się z biodra Coffeya i jestem pewien, że nasz wielkolud nawet jej nie poczuł.Szurając nogami, ruszył korytarzem w stronę salonu, sąsiadującej z nim kuchni i znajdującej się jeszcze dalej sypialni, z której dobiegał znowu piskliwy, trudny do rozpoznania głos
[ Pobierz całość w formacie PDF ]