[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Deszcz spłukiwał brązowoczerwony płyn na skały i mech, a pod pułapem z niskich, burzowych chmur krab zmalał do takich rozmiarów, jakby był zrobiony wyłącznie z tektury i plastiku.Po chwili zorientowałem się, że między dwiema skałami leży wciśnięte ciało Jima, ale nie chciałem tam schodzić i mu się dokładniej przyglądać.Może Bodine mi pomógł w tej ostatniej sekundzie, gdy krzyczałem, by nas nie zabijał, może i nie.Nie miałem ochoty zastanawiać się nad tym pytaniem.- Idziemy - powiedział Carter.- Mamy jeszcze mnóstwo roboty.- Tak - odparłem z roztargnieniem i ruszyłem za szeryfem w głąb lasu.Dom pani Thompson, ciemny i zniszczony jak większość zabudowań w tych stronach, stał z dala od szosy.Otaczała go grupa dębów ostrolistnych i zarośla sumaka jadowitego, a niezwykle zielona, bujna trawa porastała grząską, czarną ziemię.Budynek musiał mieć przynajmniej ze dwieście pięćdziesiąt lat i na widok charakterystycznego podjazdu uznałem, że kiedyś służył jako stacja pocztowa dyliżansów.Zapewne wszystkie rury kanalizacyjne były ołowiane z miedzianymi zaworami, a zbiorniki cynowe.Gdy z Danem podjechaliśmy tam volkswagenem Rhety, dawno już minęła trzecia po południu.Obaj znajdowaliśmy się w stanie dziwnego zmęczenia, które następuje po gwałtownych przeżyciach, i nadawaliśmy się wyłącznie do łóżka.Ale bez względu na to, czy zdołamy nakłonić panią Thompson do udzielenia nam pomocy, o piątej Carter zacznie rozwiercać studnię Bodine'ów, a do tego co najmniej dwa potwory kręciły się po okolicy, złowrogie bóstwo zaś pokazało już swoją siłę.Dlatego absolutnie nie mogliśmy sobie pozwolić na odpoczynek.Gwałtowna ulewa zmieniła się w uporczywą, przenikliwą mżawkę, która otulała drzewa niczym welon panny młodej-topielicy.Wysiedliśmy z samochodu i zatrzasnąwszy drzwi ruszyliśmy po zroszonej trawie ku ciemnej werandzie domu pani Thompson, gdzie na wyszczerbionej poręczy wisiał przemoczony chodnik, a bluszcz oplatał przegniłe oparcie bujanego fotela, który ktoś tu ustawił pewnie z dziesięć lat temu.Podszedłem do ciemnozielonych drzwi i zastukałem zardzewiałą kołatką w kształcie lwiego łba.Wydała dźwięk przypominający walenie młotkiem w pustą beczkę.Ku naszemu zaskoczeniu właścicielka niemal natychmiast otworzyła jedno z podnoszonych okien wychodzących na werandę.Wcale nie była stara, trochę po czterdziestce, miała czarne włosy gęsto przetykane siwymi nitkami i twarz świetnie pasującą do postaci sierżanta od lat służącego w marynarce wojennej: gęste brwi, duży nos, ciężki podbródek.- Przywieźliście materace?- Materace? - spytałem.- Jakie materace?- Te, które mieliście przywieźć.Te, które oddałam do pokrycia nowym materiałem.- Nie jesteśmy tapicerami, proszę pani - odparłem.- Nie?- Nie.Ja jestem hydraulikiem, a mój przyjaciel chemikiem.Zamrugała oczami, po czym powtórzyła:- Hydraulik i chemik? Przytaknąłem.- Nie przypominam sobie, żebym wzywała hydraulika lub chemika - stwierdziła po chwili namysłu.- Nie mam pracy dla domokrążców o tym fachu.- Pani jest Hildą Thompson? - zapytałem z wahaniem.- Tak.- Pani Hilda Thompson, wróżka?- Tak.- Dlatego tu przyjechaliśmy.Mamy problem z pani dziedziny i potrzebujemy pomocy.Na moment zapadła cisza.Na całą minutę.Deszcz opadał łagodnie na splątany gąszcz ogrodu, a pani Hilda Thompson mierzyła nas badawczym spojrzeniem, jakby chciała prześwietlić nasze umysły i przekonać się, czego naprawdę chcemy.W końcu powiedziała: “Dobrze”, i cofnęła wystawioną przez okno głowę.Po chwili otworzyła drzwi wejściowe.- Przepraszam za bałagan - rzuciła, prowadząc nas przez ciemny, zagrzybiony korytarz, obok kutego z żelaza stojaka na parasole, gdzie tłoczyły się najróżniejsze przedmioty począwszy od wędek, a skończywszy na kijach golfowych, ale nie dostrzegłem żadnej parasolki.Na ścianach wisiały wyblakłe dagerotypy przedstawiające poważnych mężczyzn z bokobrodami; jeden z podpisów głosił: “Holmwood Buffen, Medium, 1880”
[ Pobierz całość w formacie PDF ]