Home HomeLynch Jennifer Sekretny dziennik Laury Palmer (2)Œw. Faustyna Kowalska DZIENNICZEK DUCHOWY(1)Œw. Faustyna Kowalska DZIENNICZEK DUCHOWYLem Stanislaw Dzienniki gwiazdowe t.1 (SCAN dSw. Faustyna Kowalska DZIENNICZEK DUCHOWYŒw. Faustyna Kowalska DZIENNICZEK DUCHOWY(2)Sw. Faustyna Kowalska DZIENNICZEK DUCHOWY(1)Collins Jackie Hollywood 3 Dzieci z HollywoodCorel PHOTO PAINTWisniewski Snerg Adam Wedlug Lotra (2)
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kava.keep.pl
  •  

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    .Musiała zasłonićoczy ręką.Zciany domu przeżarł mróz, pociły się teraz jak chory człowiek.Na podłodze leżał kurz pokropkowanymysimi kupami.Usiadła na jedynym krześle w kuchni, które jak wszystko wokół tajało, oddawało jej ciałuzimno.Marta wstała więc z wysiłkiem i z szuflady w kredensie wyciągnęła grzałkę.Napompowała trochę wody i odkręciła kran  poleciała ciecz mętna, czerwonawa jak rozwodniona krew.Umyła nią twarz i nalałado kubka.Za chwilę miała kubek z wrzątkiem, którym rozgrzewała ręce.Piła tę wodę łyk po łyku, jaklekarstwo na śmierć, i czuła, że powoli zaczyna tajać od środka, że jej ciało wraca do życia.Tego dnia Marta wyszła także przed dom.Drzwi wejściowe wciąż były wilgotne od przeszłego mrozu.Cuchnęły grzybem i wodą.Jak wszystko.W jej ogródku leżały jeszcze placki brudnego śniegu.Słońceogryzało te nadpsute śnieżne omlety ze wszystkich stron.Wyłaziła spod nich mokra, przegniła trawa i to, cokiedyś było nasturcjami, marcinkami i maciejką.Z niepokojem popatrzyła na niebo  było zasnute niskimi, szybko pędzącymi chmurami, przez które nadlasem przeświecało słońce.I jak co roku Marta zdziwiła się, że słońce mogło przywędrować aż nad lasi rzucać teraz długie cienie, które dawały schronienie śniegowi.Wróciła do sieni i włożyła gumowce  byływilgotne i zimne.Ruszyła za dom, przez ogródek i ogrom zniszczenia, jakie zrobiła w nim zima i ciemność.Schylała się nad kapuścianymi głowami, które jesienią były takie piękne i twarde, a teraz zmieniły sięw oślizłe, przegniłe kupki.Nic nie zostało ze słoneczników, a latem wydawało się jej, jak zwykle, że nic niejest w stanie zmóc ich potężnych łodyg i ich lwich głów z pociemniałymi od słońca twarzami.Płotek, przyktórym rosły, pochylił się, przesiąknięty wszechobecną wodą.Potem spojrzała na swój sad pełen starychjabłoni i śliw.Na najsłodszej czereśni ułamała się wielka gałąz.Sad bujny, porosły wysoką trawą, przykrytypoduchami zieleni, taki, jaki zapamiętała, teraz nie istniał.Przypominał cmentarz.Nagie drzewa udawałykrzyże, a łany leżącej trawy  groby.Tak to wyglądało.I wszystko przesiąknięte było wodą, wilgocią,smrodem grzyba.Marta nienawidziła wilgoci tak samo jak zimy i ciemności.Woda była nieuczciwa.Martaczuła, że mogłaby stanąć z nią twarzą w twarz, ale tylko wtedy, gdyby woda była sobą, gdyby nie udawała.Wtedy gdy płynęła przezroczysta w strumieniu, można ją było wziąć i nieść do twarzy, a nawet pić ją prostoz ziemi.Ale woda częściej udawała coś innego, wnikała w przedmioty, rośliny tak, że stawała sięniewidoczna.Osiadała wtedy na twarzy, swetrze, pokrywała wszystko warstewką mrozu, zabijała.Albowisiała w chmurach jak kara za wieczny grzech.Marta weszła do domu, bo znowu wróciło zimno do jej ciała.Stanęła jeszcze na schodach, żeby zobaczyćresztę doliny.Góry wyglądały monotonnie  zgniłozielono i czarno  one też miały kolor wody.Tam gdzie ziemia byłaz jakichś powodów chłodniejsza, leżał jeszcze śnieg.Ze wszystkich czterech kominów dymił tylko kominTakiego-a-Takiego.Przed domem Frostów stał niebieski samochód i dwoje ludzi rozmawiało nadrewnianym tarasie.Marta wzdrygnęła się, wróciła do kuchni i wzięła się do rozpalania w piecu.Strychy, porządkiCały dzień robiłam porządek na strychu.Znosiłam do pudeł letnie rzeczy, przekładałam warstwy ubrańnaftaliną, buty wypychałam gazetami i ładowałam w papierowe worki.Okazało się, że wielu sukienekw ogóle nie nosiłam, nie było okazji.Wisiały na drągu w szafie, a mimo to starzały się przez te czerwce,lipce i sierpnie.Widziałam, jak się zużywają, przecierają w szwach, miękną, starzeją się, same z siebie, bezmojego udziału.I był to jakiś rodzaj piękna, odwrotność dojrzewania, piękna, które dzieje się samo, bezniczyjej pomocy, które jest najbardziej fotogeniczną twarzą czasu.Wyprawiona skóra sandałów czernieje,mięknie i rozciąga się, przecierają się rzemienie, rdzewieją zapinki, blaknie kolor ulubionej bluzki alborękawy koszuli strzępią się przy mankietach.Widziałam, co z czasem przydarzało się papierowi  sztywniał,żółkł, jakby sechł, jakby się starzał zupełnie po ludzku i stawał się szorstki i nieelastyczny.Widziałam, jakwypisują się długopisy, skracają ołówki, aż potem kiedyś w małym obrzynku rozpoznaje się ze zdziwieniemtamten długi ołówek sprzed roku.Widziałam, jak matowieje szkło  to prześwietlone lustro w szafie, któreślepło z roku na rok.Z jakichś względów ludzie upodobali sobie tylko jedną część przemian.Ukochali wzrost i stawanie się, a niekurczenie się i rozpad.Dojrzewanie zawsze było im milsze niż gnicie.Podoba im się to, co coraz młodsze,coraz bardziej soczyste, świeże i niedojrzałe.To, co jeszcze nie wyrobione, nieco kanciaste, poruszane odśrodka potężną sprężyną potencji, co się może jeszcze zdarzyć, zawsze moment przed, nigdy po.Młodekobiety, nowe domy ze świeżym tynkiem, nowe książki pachnące farbą drukarską, nowe samochody, ichzaskakujące wciąż kształty, które  dla wtajemniczonego  są przecież tylko wariacjami na temat tego, cojuż było.Nowocześniejsze maszyny, błysk świeżo polerowanego metalu, przed chwilą zakupioneprzedmioty niesione do domów w odświętnym opakowaniu, szelest gładkiego celofanu, słodkie naprężeniedziewiczego sznurka.Nowiutkie banknoty, nawet gdy nie mieszczą się w portfelu; czyste, dalekie odpożółknięcia powierzchnie plastiku, wyszlifowane blaty bez śladów plam, puste przestrzenie dozagospodarowania, gładkie policzki, wyrażenie  wszystko-się-może-zdarzyć (kto jeszcze używa słowa daremnie ?), zielony groszek wyłuskiwany siłą ze strąków, karakuły, kwiaty w pąkach, niewinne szczenięta, małe kózki, jeszcze żywe deski, które wciąż pamiętają kształt drzewa, jasną zieleń traw bez żadnej wiedzyo kłosach.Tylko to, co jest nowe, czego jeszcze nie było.Nowe.Nowe.Nowa RudaMiasto fryzjerów, sklepów z używaną odzieżą, mężczyzn o powiekach wymalowanych węglowym pyłem.Miasto w dolinach, na zboczach i na szczytach [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • syriusz777.pev.pl
  •