[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Płynął przed siebie, roztrącając wodę torsem, ponieważ straże, acz z wahaniem, przestały strzelać.W końcu poczuł pod stopami piach.Stali, zanurzeni do bioder, ponad godzinę, błagając żołnierzy z tamy bodaj o łyk wody.Niektórzy próbowali morskiej i natychmiast wymiotowali.Strażnicy gapili się tylko w dół, mierząc z karabinów do każdego, jeśli próbował podejść bliżej.Któryś z bardziej zapalczywych jeńców usiłował wspiąć się po omszałym murze.Padł strzał i człowiek osunął się do wody, martwy.Wreszcie jeden ze strażników krzyknął po japońsku, że mogą włazić.Will zaczął się wspinać pewien, że nigdy na ten mur nie wlezie, ale poczuł, że z dołu popycha go Bliss.Sam zaś, już będąc na górze, jemu pomógł się wciągnąć.Nie trwało pół godziny, a wlazło na tamę tysiąc trzystu chłopa.Przeliczono ich i pognano w kierunku Olongapo, odległego zaledwie o milę, ale wielu jeńców doczłapało tam tylko dlatego, że Japończycy dźgali ich dla zachęty bagnetami.Miasteczko było małe i przyjemne, przylepione do zbocza jakiejś zielonej góry.Stłoczono ich na kortach tenisowych, otoczonych wysokimi kolczastymi zasiekami.Miejsca starczyło ledwie na to, by mogli usiąść, dotykając kolanami pleców kolegi.Słońce prażyło niemiłosiernie, więc półnadzy mężczyźni czerwienieli w jego promieniach niczym gotowane raki.Ktoś bąknął, że Japonce niosą wodę, ale była to tylko pogłoska.Will, żeby osłonić ciało przed słońcem, ubrał się w zapasowe ubranie.Wzbudził tym wśród nagusów zrozumiałą zawiść.Odnosił wrażenie, że chętnie by się z nim podzielili.Zbędną koszulę podarował Blissowi.Wielu miało połamane ręce i nogi, kilku postrzelono, lub oberwali odłamkami bomb rozpryskowych.Ich pojękiwania zagłuszyło jednak wołanie o wodę.Wreszcie strażnicy wezwali pięciu.Wrócili, dźwigając pięciogalonowe kanistry.Woda! Bractwo hurmem runęło ku nosłwodom.Każdy chciał być pierwszy.Pułkownik wezwał strażników, żeby zaprowadzili jakiś ład.Jeden tylko Japończyk wszedł, acz z nieskrywaną odrazą, do tej klatki stłoczonych, przepychających się mężczyzn i w końcu oczyścił środek kortu o tyle, że można było rozdzielać wodę w miarę uczciwie.Każdy otrzymał jej pięć łyżek.Pierwsi protestowali, że to mało, ale ich odepchnięto.Willowi, zanim oficer odmierzył starannie i wlał mu do manierki pięć stołowych łyżek wody, zdawało się, że minęła cała wieczność.Delektował się każdą jej kroplą.Cóż w życiu może być cudowniejsze od wody?Nim obaj z Blissem znaleźli dla siebie kąt na legowiska, zapadł zmierzch.Wzeszedł księżyc, lekka bryza poruszyła liście palm.- Wygląda to jak, nie przymierzając, afisz biura podróży - zauważył Bliss.Will, siedząc w kucki, nie mógł usnąć.Przez całą noc słyszał nieustający jęk i skowyt.3.O wschodzie słońca żołnierz japoński wsunął na kort tenisowy dyszę gumowego węża.Odkręcono wodę, ludzie runęli ku niej z okrzykami radości, opryskując się jak nowojorskie dzieci z czynszowych kamienic pod zepsutym hydrantem.Ugasiwszy pragnienie, syci wody, wracali myślami ku żarciu i lekom.I wtedy usłyszeli złowieszczy warkot samolotów.Strach.Jedna bomba, zrzucona w tłum, spowodowałaby masakrę.Samoloty przeleciały, usłyszeli wybuch i grzechot broni maszynowej.Olongapo brało solidne cięgi.Potem jeden samolot wrócił, zatoczył nad ich głowami krąg, dał nura i zakołysał skrzydłami.Ludzie zaczęli krzyczeć.Zostali rozpoznani! Sfrunęły z pozdrowieniami inne samoloty i odleciały.Beton był rozgrzany jak brytfanna.Ciała pokryły pęcherze.Will czuł się jak czajnik - wypita woda zdawała się w nim wrzeć i parować wszystkimi porami ciała.Godziny płynęły ociężale.Słońce zaszło.Nadal nie dowieziono jedzenia.Potem, w magiczny niemal sposób, nadbiegły chmury, i na tysiąc trzystu stłoczonych mężczyzn lunął deszcz.Następnego popołudnia pojawił się pan Wada, tłumacz.Przyniósł arkusze jakichś papierów.- Mam tu listę wszystkich Amerykanów, co jadą z Manili.- Ktoś musiał sprawdzić, którzy z nich umarli.Odczytywanie nazwisk trwało do zachodu słońca.Beton szybko i przyjemnie wychłódł, potem ostygł zupełnie.Uwalili się pokotem na kolejną dręczącą noc.Rano znaleźli następny tuzin martwych ciał.Wody mieli pod dostatkiem.I nic do jedzenia.Wyżsi stopniem oficerowie zażądali usunięcia zwłok i po pewnym czasie straż obozowa pozwoliła wynieść je na stok wzgórza.Will, z głodu i upału, doznawał zawrotów głowy.- Trzymaj się - zachęcał Bliss, opanowany jak zawsze.Wieczorem dwaj strażnicy przynieśli wielki wór ryżu.Tym razem nie było pospolitego nań ruszenia.Ludzie ustawili się w spokojną kolumnę i paroma kręgami opasali utworzoną wokół pułkownika arenę.On zaś przydzielał każdemu dwie łyżki surowego ryżu.Will wrzucił do ust jedno ziarnko, żuł je starannie aż do rozpuszczenia.Nigdy, w żadnej restauracji, nie podano mu równie wytwornego dania.Potem obaj z Blissem ucztowali w ten sposób do północy.Przez trzy następne dni otrzymywali taką samą porcję ryżu.Narastało w ludziach zniecierpliwienie i agresja.Nieustające nocne waśnie doprowadzały strażników do szewskiej pasji: zagrozili w końcu, że zaczną strzelać w kort na chybił-trafił.Nadal brakowało leków i bandaży.W 21 dniu grudnia, sześciuset osiemdziesięciu jeden jeńców załadowano na trzydzieści ciężarówek i wywieziono.Will i Bliss pozostali w obozie.Tegoż dnia byli świadkami odrażającej sceny: chirurg usiłował, tępym scyzorykiem i bez środków dezynfekujących, amputować zgangrenowane ramię piechurowi morskiemu nazwiskiem Dugan.- Czy możemy ci w czymś pomóc? - spytał chirurg.- Nie zechciałbyś gryźć tego kawałka drzewa? - Dugan poprosił o papierosa i ktoś przypalił mu połówkę.Will omal nie zemdlał słysząc chrobot maltretowanej kości, gdy młody Dugan wypluł tylko peta i zgrzytając zębami wlepił wzrok w gwiazdy.- Zniosę to - zapewnił chirurga.- Niedługo się stąd wydostaniemy, będziemy wolni.Wreszcie ramię odpadło.Teraz trzeba było ranę przepalić.Japończycy zakazali rozniecania ognisk wewnątrz zasieków, ale tym razem pozwolili podać płonące łuczywo.Gdy płomień oblizał ranę, Will wyczuł drażniącą woń.Dugan nawet nie stęknął.Dwa dni później zmarł
[ Pobierz całość w formacie PDF ]