[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tu cicho leżeli dygocząc z niepokoju.Na szczęście dla nich Jefferson Hope, dzięki długiemu doświadczeniu nabytemu w prerii,miał słuch rysia.Ledwie bowiem zdążyli przykucnąć, doleciało ich żałosne pohukiwanie so-wy o parę jardów od nich.Natychmiast odpowiedziało mu podobne skądsiś z pobliża.W tejsamej chwili jakaś niewyrazna postać wychynęła z wyrwy w płocie, do której zdążali zbie-gowie, i raz jeszcze powtórzyła płaczliwe wołanie sowy.Na ten głos z ciemności wyłonił siędrugi człowiek. Jutro o północy powiedział pierwszy z nich, najwidoczniej wódz. Kiedy kozodójodezwie się trzy razy. Dobrze odparł drugi. Czy mam zawiadomić brata Drebbera? Zawiadom go i powiedz, by powtórzył ten rozkaz dalej.Dziewięć do siedmiu! Siedem do pięciu! rzekł tamten i obaj zniknęli w przeciwnych kierunkach.Rozmowęswą zakończyli widocznie hasłem i odzewem.Ledwie ich kroki zamarły w oddali, JeffersonHope zerwał się z ziemi, dopomógł swym towarzyszom przejść przez wyrwę i co sił w no-gach zaczęli biec polami.Biegnąc, młody myśliwy podtrzymywał, a nawet niósł Lucy, gdyzabrakło jej sił. Szybko! Szybko! szeptał od czasu do czasu. Już przeszliśmy linię czat.Wszystkozależy od pośpiechu.Szybko! Szybko!Wydostawszy się na gościniec razno posuwali się naprzód.Raz tylko dostrzegli kogoś, alenawet i wówczas udało im się skryć w polu i umknąć niepostrzeżenie.Tuż przed miastemmyśliwy zboczył na kamienistą, wąską ścieżkę wiodącą prosto w góry.Dwa czarne, skalisteszczyty majaczyły w mroku nad nimi, a wąwóz między tymi szczytami był właśnie Kanionem26C a r s o n C i t y stolica Nevady.56Orła, gdzie czekały konie.Z nieomylnym instynktem Jefferson Hope odnajdywał krętą drogęmiędzy potężnymi głazami i wzdłuż wyschniętych potoków.W końcu dotarł do zacisznegozakątka za złomami skał, gdzie stały przywiązane wierne zwierzęta.Lucy wsadzono na muła,a stary Ferrier, nie wypuszczając worka z pieniędzmi, dosiadł jednego z koni.Jefferson Hopeujął drugiego za cugle i powiódł zbiegów urwistą, niebezpieczną ścieżyną.Była to prawdziwie karkołomna droga dla ludzi nie obytych z najdzikszą przyrodą.Z jed-nej strony ścieżyny, co najmniej na tysiąc stóp w górę, piętrzyła się potężna skalna ściana,czarna, posępna i grozna, pokarbowana długimi żyłami bazaltu, podobnymi do żeber skamie-niałego potwora.Po drugiej stronie kamienie i głazy, zwalone w dzikim chaosie, uniemoż-liwiały przejście.Między tymi dwoma przeszkodami wiła się ścieżynka miejscami tak wąska,że można się było posuwać po niej tylko gęsiego, i tak nierówna, że dostępna jedynie dla wy-trawnych jezdzców.Lecz mimo tych trudności i niebezpieczeństw zbiegowie jechali z lekkimsercem, bo każdy krok oddalał ich od okrutnego despotyzmu, przed którym musieli uchodzić.Niebawem jednak przekonali się, że wciąż jeszcze są w zasięgu prawa mormonów.Dotarliwłaśnie do najdzikszego i najodludniejszego zakątka przełęczy, gdy Lucy krzyknęła z przera-żenia i wskazała ręką w górę.Na skale, która panowała nad drogą, kontrastowo występując natle nieba, stał samotny szyldwach.Dostrzegł ich w tej samej chwili, co oni jego.W cichymwąwozie donośnie rozbrzmiało wojskowe zawołanie: Kto idzie? Podróżni zdążający do Nevady odparł Jefferson Hope kładąc rękę na strzelbie zawie-szonej u siodła.Widzieli, jak samotny szyldwach zniżył lufę swojej strzelby i bacznie patrzał w dół, jakbyniezadowolony z odpowiedzi. Z czyjego zezwolenia? zapytał. Zwiętej Czwórki odparł Ferrier.Ze swego doświadczenia wiedział, że jest to najwyż-szy autorytet mormonów, na który można się powołać. Dziewięć do siedmiu krzyknął szyldwach. Siedem do pięciu szybko odpowiedział Jefferson Hope, przypomniawszy sobie odzewsłyszany w ogrodzie. Przejdzcie i niech Bóg was prowadzi odparł głos z góry.Za tym posterunkiem ścieżka się rozszerzała i konie mogły już pójść kłusa.Obejrzawszysię za siebie zbiegowie dojrzeli jeszcze sylwetkę samotnego szyldwacha wspartego na strzel-bie i zrozumieli, że udało im się minąć najbardziej wysuniętą czatę wybranego ludu.Przedsobą mieli już wolność.57XII.Aniołowie-MścicieleCałą noc jechali labiryntem wąwozów, krętymi, kamienistymi ścieżkami.Kilkakrotniezbłądzili, ale za każdym razem zażyłość Jeffersona Hope z górami pozwalała mu odnalezćdobrą drogę.O świcie ujrzeli wspaniałe, choć dzikie piękno krajobrazu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]