[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na Miracle Strip przybyli samotnie.Hearsay stanął w drzwiach i rozglądał się,oszczekując zapalający się od czasu do czasu nad budynkiem motelu neon, którykusił gości niskimi cenami.W Boże Narodzenie na Miracle Strip pozamykano146wszystko z wyjątkiem kilku kafejek i paru moteli.Zatrzymał się, żeby nabrać paliwa przed czynnym całą noc Texaco, obsługi-wanym przez jakiegoś niezwykle sympatycznego człowieka. Ulica San Luis? spytał Mitch. Tak, tak powiedział pracownik i wskazał na zachód. Drugie skrzyżo-wanie na prawo.Pierwsza na lewo.To będzie San Luis.Mitch rozglądał się uważnie dookoła.Znajdował się na terenie przedmieściao dość oryginalnej zabudowie stało tu mnóstwo wysłużonych przyczep, któ-re zamieniono w domki mieszkalne.Z całą pewnością nie zmieniły miejsca oddziesiątek lat, stały ciasno obok siebie, jak rzędy klocków domina.Krótkie, bar-dzo wąskie podjazdy były zagracone starymi rupieciami i zardzewiałymi meblamiogrodowymi.Ulice zapełniały zaparkowane lub porzucone samochody.Motoryi rowery stały oparte o ściany przyczep, maszyny do strzyżenia trawników wysta-wały spod każdego domku.Tablica nazywała to miejsce wioską spokojnej starości Posiadłość San Pedro pół mili od Szmaragdowego Wybrzeża.Wyglądałoto raczej na przytułek na kółkach dla ubogich.Odnalazł ulicę San Luis i nagle poczuł, że ogarnia go zdenerwowanie.Byławietrzna i wąska, tworzyły ją przyczepy mniejsze i o brzydszym kształcie niżinne domki spokojnej starości.Jechał powoli, odczytując z napięciem numerydomów i przyglądając się tablicom rejestracyjnym licznych samochodów spozastanu.Jeśli nie liczyć zaparkowanych i opuszczonych aut, ulica była pusta.Dom pod numerem 486 na San Luis należał do najstarszych i najmniejszych.Kiedyś pomalowano go prawdopodobnie na srebrny kolor, ale farba była skruszo-na i pozdzierana, a ciemnozielony grzyb, który opanował już cały dach, zacząłteraz z kolei pokrywać ściany.Jedno okno było pęknięte i sklejone szarą taśmąklejąca.Do środka wchodziło się przez mały oszklony ganek, a potem przez po-dwójne drzwi.Pierwsze, mające chronić przed chłodem, pozostawiono otwartei przez okienko w drugich Mitch dostrzegł mały, kolorowy telewizor i przesuwa-jącą się, niewyrazną sylwetkę mężczyzny.Nie to chciał zobaczyć.Nigdy nie starał się poznać drugiego męża swojejmatki, a teraz szczególnie nie miał na to ochoty.Odjechał żałując, że tu przybył.Na Strip zauważył znajomą markizę motelu Holiday Inn.Był pusty, aleotwarty.Zaparkował BMW z dala od autostrady i zarejestrował się pod nazwi-skiem Eddiego Lomaxa z Danesboro w Kentucky.Zapłacił gotówką za pojedyn-czy pokój z widokiem na ocean.W książce telefonicznej Panama City Beach odnalazł trzy restauracje WaffleHut na Strip.Położył się na motelowym łóżku i wykręcił pierwszy numer.Niemiał szczęścia.Wykręcił drugi numer i ponownie poprosił do telefonu Evę Ain-sworth.Poproszono go, żeby chwilę poczekał.Odłożył słuchawkę.Była jedenasta147wieczorem.Minęło dwadzieścia minut, zanim taksówka zajechała pod Holiday Inn ,a kierowca zaczął się tłumaczyć, że właśnie siedział w domu racząc się wrazz żoną, dzieciakami i rodziną świątecznym indykiem, którego część jeszcze sięuchowała, kiedy zadzwonił dyspozytor, i że to Boże Narodzenie, i że miał na-dzieję, iż spędzi cały dzień z rodziną i przez ten jeden dzień w roku będzie mógłzapomnieć o pracy.Mitch rzucił dwudziestkę na siedzenie i poprosił tamtego, że-by się uciszył. Co jest w Waffle Hut , człowieku? zapytał kierowca. Po prostu jedz. Wafle, tak? zaśmiał się i wymamrotał coś do siebie.Włączył radio i od-szukał swoją ulubioną stację
[ Pobierz całość w formacie PDF ]